niedziela, 15 kwietnia 2018

Bartosz Bukowski - Prosto z Parapetu a nawet z Parapeta








Lekcja godziny wychowawczej. Już minął rok z niewielkim okładem od chwili, gdy zeszliśmy z ławek, na które zapędziła nas pani Ewa podczas naszego pierwszego spotkania.


- A teraz cała klasa wchodzi na stoliki i udajemy drzewa – popatrzyliśmy wszyscy niepewnie po sobie, może nawet niektórzy z nas poczęli powątpiewać, czy wybór gdowskiego liceum był aby na pewno dobrym. Jednak wciąż nawykli do posłuszeństwa, które wynieśliśmy z naszych podstawówek malowniczo rozsianych na pogórzu wielickim, zaczęliśmy nieśmiało wdrapywać się na nasze ławki.

- O tak!!! Bardzo dobrze – cieszyła się pani Ewa – A teraz czujemy, jak wiatr szumi w naszych koronach!!!

Eksperyment mimo naszego zdziwienia, a może nawet strachu ukrytego za śmiech udał się. Ośmieliło nas to udawanie szumiących na wietrze drzew. Rozruszał nas ten wyimaginowany wiatr, który bujał nas na tych ciągle nowych i znanych dla nas ławkach. Zniknął gdzieś strach, żeby nie wypaść głupio przed nowymi kolegami i co ważniejsze przed koleżankami, bo wszyscy wyglądaliśmy tak samo śmiesznie, stojąc i szumiąc na tych coraz bardziej naszych ławkach.


Ten moment, na który zamieniliśmy się w las, ułatwił przełamie pierwszych lodów, bo wspólne udawanie zbliża, jednoczy ludzi w przeciwieństwie do udawania indywidualnego, w które wchodząc na tę pierwszą godzinę wychowawczą wszyscy jak jeden mąż uzbrojeni byliśmy po same zęby, ale nasza nowa wychowawczyni tym jednym niezwykle miło wypowiedzianym „rozkazem” rozbroiła tę naszą ciągle na siebie nieufnie spoglądającą trzydziestkę piętnastolatków.

Dzisiaj jednak nie musimy nigdzie wchodzić, bo tym razem do naszego bunkra wchodzi Śmierć, a dokładniej zamieszana w nią - Kara Śmierci. Temat dla jednych bardzo trudny, dla drugich prosty i oczywisty jak prawo Hammurabiego lub w zależności od światopoglądu Stary Testament i jego siedem razy czy raczej siedemdziesiąt siedem, albo pozbawiany wątpliwości zero-jedynkowy sposób myślenia, czy też raczej pełen tychże wątpliwości, które nie wiadomo, czy powinny tłuc się w piersi młodego człowieka, czy raczej nie. Dyskusja jest zażarta i chciałbym powiedzieć za TVN-em, że równo podzieliła klasę na płowe: ponad 80 procent jest za, a reszta nie chce odbierać czegoś, czego nie można oddać. Mało tego... jeden z nas twierdzi, że mógłby wykonywać funkcję kata społecznie, całkowicie za darmo, ale wiadomo jakim ludźmi są osoby z ponadprzeciętnym rozmiarem stopy (The Simpsons, pomocnik Bob). Atmosfera staje się być nie do zniesienia. Żadna ze stron nie daje się przeciągnąć na drugą stronę. Okopaliśmy się na swoich pozycjach i nie dajemy za wygraną. Podskórnie czujemy, że jak nie rozstrzygniemy tego sporu, to nasze wspólne funkcjonowanie, współżycie naszej klasy będzie bardzo trudne i nawet ponowne wchodzenie na ławki na wiele się już teraz zda.


Zupełnie nieoczekiwanie i tym razem wyjątkowo za wcześnie zadzwonił dzwonek. Ciągle rozgorączkowani wybiegamy na przerwę, na której wspólnie postanawiamy, aby nasz spór który miał szanse żyć znacznie dłuższej niż godzina wychowawcza lub skazaniec w celi śmierci, rozwiązał jeden z największych dla nas autorytetów w naszej szkole. I nie był to ani ksiądz, ani dyrektor, a pan sprzedający na dużej przerwie prosto z parapetu pączki, ptysie, pepsi i inne nieznośnie zdrowe produkty. Trochę przypominał dzieło Frankensteina - wysoki, niezwykle szczupły z bladą twarzą zdobioną parą wielkich pięknych pełnych nieobecności krowich oczu.

 
Darzyliśmy go olbrzymim, niemal nabożnym szacunkiem, a to za sprawą kartki, na której miał wypisane wszystkie możliwe wariacje i gotowe na nie odpowiedzi. Na przykład:

rys. Sławomir Bednarski
1 pączek plus ptyś 1200 złotych
2 pączki ptyś 1600
1 pączek ptyś i pepsi 1800
itd.

Był prawdziwą gwiazdą wielbioną nie tylko za pączki, ale za sposób bycia. Założyciel i propagator szkoły slow life. Człowiek miliona imion. Dla jednych był Panem Pączkiem, dla drugich Poczętym, dla nas funkcjonował jako Pan Parapet. Szybko pobiegliśmy do niego by rozsądził nasz niecierpiący nomen omen zwłoki spór. Ten na pytanie o Karę Śmierci niespiesznym wzrokiem przeleciał po swojej nieomylnej ściądze i już po chwili znalazł odpowiedź, którą słodkim niczym lukier głosem wyrecytował:

- Jeszcze bym Chuja pomęczył.


***

Ja, czyli Bartosz Bukowski. 19 maj 1978 to mój początek. Dzieciństwo pięknie podzielone pomiędzy Kraków, a później Gierczyce. Tu i tam niekończąca się bajka pełna malin, spacerów na Wawel i dzikich podróży do Gęstych Cierni i ukrytych w nich niezapominajek. I tak samo pełne wypraw w przeszłość wraz z historiami opowiadanymi mi przez moją babcie i jej starszą siostrę - dla mnie po prostu ciocię Gienię. W roku 1983 przekraczam próg szkoły podstawowej im. Marii Curie Skłodowskiej w Łapczycy, a dokładniej jej fili w Gierczycach. O samej szkole podstawowej niewiele mogę powiedzieć z wyjątkiem tego, że do 3 klasy miałem pod górkę, a później PKS-em. W 1992 roku dostaje się do liceum im. Edwarda Dembowskiego i tu w jednej chwili rodzę się na nowo, gdy ktoś z tłumu na mój widok krzyczy - "te kur... popatrz jaki sprężyna idzie". I tak zostałem Sprężyną, choć sam zmieniłem pisownie na Sprenrzyna, by podkreślić moją dysortografię i odróżnić od innych "pospolitych" sprężyn. W gdowskim liceum zacząłem przygodę z pisaniem publikując swoje teksty w legendarnym w pewnych kręgach "Kujonie Wieczornym wydanie poranne". Po szkolę średniej wracam na cztery szalone lata do Krakowa i rozpoczynam dziką zabawę połączona z okazjonalnymi wizytami na uczelni, co zaowocowało trzykrotnym pobytem na drugim roku bibliotekoznawstwa UJ. Ten jakże wesoły etap mojego życia kończy się gwałtownym spotkaniem z pewną wierzbą, w wyniku którego pewna fiesta trafia na złom, a ja zaprzyjaźniam się na trzy lata z dwiema laskami (kulami). To nieudane hamownie przed drzewem dość mocno wyhamowało moje życie i na powrót zacząłem sobie zapisywać to i owo. Wreszcie miałem w nadmiarze tego, czego zazwyczaj wszystkim brakuje – czasu. W 2007, gdy w miarę pewnie staję na dwóch nogach, wsiadam w samolot i zaczynam swoją angielską przygodę, która trwa do dziś. Na początku był Queen, a potem długo, długo nic. Ich cała dwudziestoletnia dyskografia nauczyła mnie, że w rock and rollu nie mam miejsca na szufladki i że można zwiewnie flirtować z różnymi gatunkami. Dzięki Freddiemu i spółce mam niesamowicie otwartą głowę na Muzykę, choć jako upadły bibliotekarz powinienem lubić szufladki. Tak się jednak nie stało i w to mi graj!!! Bibliotekoznawstwo, więc mnóstwo książek za mną, ale od kilkunastu lat mam wrażenie, że najważniejszą już przeczytałem, a jest nią zbiór opowiadań Antoine de Saint-Exupery z najważniejszym dla mnie – Ziemia, planeta ludzi. Nic więcej nie dodam z wyjątkiem PRZECZYTAJCIE!!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz