sobota, 8 kwietnia 2017

Marillion – szczęśliwość jest drogą - z muzykami grupy Marillion Markiem Kelly (klawisze) i Ianem Mosley (perkusja) rozmawia Tomasz Wybranowski

fot. Tomasz Szustek












- Ponad 30 lat minęło od chwili, gdy powstał zespół a Marillion wciąż zaskakuje nowymi albumami. Co zmieniło się przez ten okres? Przepis na życie to „Happiness Is The Road” (tytuł studyjnego albumu Marillion z 2008 r. – przyp. T. Wybranowski)?

Mark Kelly: Myślę, że tak. Jesteśmy ciągle razem i wciąż potrafimy się wzajemnie inspirować. Teraz zdecydowaliśmy zrobić sobie małą przerwę od tego co zwykle robimy. A wygląda to tak: pisanie nowej muzyki, próby, nagrania w studiu, wydanie nowego albumu a potem trasa promująca. Rok po roku wciąż to samo. Dlatego pomyśleliśmy, że wielką sprawą byłoby zrobić coś czego tak naprawdę nie musieliśmy robić. Stąd pomysł o nagraniu akustycznej płyty. 10 lat temu daliśmy kilka akustycznych recitali pod nazwą „Unplugged At the Walls”. Potem ukazał się dwupłytowy album w małym nakładzie pod tym samym tytułem. Znam wielu naszych fanów, którzy lubią tego typu akustyczne zabiegi. Dlatego pomyślałem, że to będzie dobry powód by ponownie przymierzyć się do nagrań akustycznych.

Ian Mosley: Idea nagrania na nowo utworów w wersjach delikatnych, akustycznych, była ożywcza. Jako zespół mamy dość spory katalog utworów, które chcieliśmy muzycznie przemienić i wrzucić do tego zbiorku. Nadać im inny blask, brzmienie. Tak naprawdę to w każdym z nas zawsze siedzi kilka pomysłów na nowe utwory. Najważniejsze jest to, że wciąż mamy satysfakcję z tworzenia muzyki.

- Dla wielu waszych fanów – także dla mnie – kamieniami milowymi Marillion są trzy albumy: „Clutching At Straws”, „Brave” i „Happiness Is The Road” – przede wszystkim utwór „Essence”. Każda z tych płyt sumuje poszczególne rozdziały Marillion... 


Mark Kelly: Wiesz jak jest z gustami i upodobaniami. Myślę, że wymienione przez ciebie krążki musiały wywrzeć silny wpływ na słuchaczy. Album „Marbles” także jest dobrze oceniany i widziałbym go w tym zestawie. Wielu dodaje jeszcze „Misplaced Childhood”… Powiem tak. Ja właściwie nigdy nie słucham muzyki, którą tworzę. (śmiech)

Ian Mosley: Dokładnie tak jest! Nie słuchamy naszej starej muzyki, z małymi wyjątkami, kiedy próbujemy sobie coś przypomnieć dla potrzeb grania na żywo. Ale wracając do ważnych i wielkich płyt Marillion muszę wymienić „Misplaced Childhood”. To była dobra sesja nagraniowa. Efekt zaskoczył nas. Dwie, trzy płyty ze Stevem Hogarthem też były ważne, przełomowe, bo nikt z nas nie wiedział co wydarzy się z Marillion po zmianie wokalisty i tekściarza. Ale „Seasons End” też bym do tego grona wybitnych i ważnych krążków dorzucił.

Mark Kelly: Jeśli każdy wybrałby te same tytułu z grona 16 płyt, które nagraliśmy, to by oznaczało, że powinniśmy się martwić! (śmieje się). Myślę też, że płyta „Afraid of Sunlight” jest jednym z lepszych albumów. Powiedziałeś przedtem, że utwór „Esense” jest jednym z twoich ulubionych utworów z „Happiness Is The Road”. Zgadzam się! To także mój ulubiony z całego zestawu.

Fish – zamknięty rozdział

fot. Tomasz Szustek
- Wielu polskich fanów Marillion, ortodoksyjnych zwłaszcza, miało nadzieję, że z okazji 30. istnienia grupy zdarzy się cud. I choćby na jeden wieczór, nieważne gdzie, na scenie pojawią się i Fish i Steve Hogarth i cały Marillion?

Mark Kelly: Nie ma rzeczy niemożliwych. Nie mogę jednak powiedzieć w tym przypadku, że może tak się stać. Wspólny koncert z Fishem jest mało prawdopodobny. Jako zespół jesteśmy na scenie i w studiu nagraniowym w nowym składzie od ponad 20 lat. Tamte rzeczy to już zamierzchła przeszłość. Nawet nie gramy już utworów z albumów nagranych z Fishem, który ma swoją wizję tworzenia i nagrywa piosenki w swoim stylu. Jest z nami Steve Hogarth już od 22 lat, choć on ciągle na koncertach podkreśla, że na zawsze będzie miał łatkę „tego nowego”. (uśmiech).

Ian Mosley: Nasze drogi rozeszły się w 1988 roku. Oczywiście mamy dobre kontakty z Fishem. Spotykamy się czasami. I myślę, że Fish odpowiedziałby na twoje pytanie podobnie jak Mark, że „wspólne granie, nawet wspominkowe, dla fanów jest całkowicie nieprawdopodobne”.

- „Less Is More...” Perełkowa płyta, która skłania do wspomnień i marzeń... To wasz subiektywny „greatest hits” od 1989 roku? Skąd taki wybór piosenek?

Mark Kelly: Szczerze mówiąc ostateczny wybór nagrań na „Less Is More..." nie był znany do ostatnich dni. Nawet nie próbowaliśmy być przesadnie demokratyczni wobec wszystkich płyt i nagrań. Gdy mowa o nagraniach akustycznych, to przeglądamy każdy utwór i to bez względu na to, z jakiej płyty pochodzi. Wszyscy zastanawiamy się, co możemy z nim zrobić w nowej szacie. Jeśli to nie zadziała, jeśli piosenka nie brzmi dobrze w akustycznym wydaniu i jest mało interesująca, to wtedy zarzucamy pracę nad nią. Do każdego utworu musi być inne podejście. Nastrój też jest ważny.


Ian Mosley: Nie było konkretnego scenariusza, w jaki sposób akustycznie nasze starsze piosenki mają się prezentować. Chcieliśmy wyciągnąć z nich esencję. Nie chcieliśmy by brzmiały one literalnie tak samo jak w oryginale tyle, że „bez prądu”. Nie optowaliśmy za tym by grać je akustycznie z taką samą aranżacją.

Mark Kelly: „Interior Lulu” z „Marillion.com” jest tego dobrym przykładem. Ta piosenka na „More is less…” jest kompletnie inna a jednak ta sama. Podobnie jest też z „This Is The 21 st Century” z „Anoroknophobia”.

- Teraz o Mick Pointer’s Marillion. Czy wiecie coś o tym projekcie: The Last Supper – Script For a Jester’s Tour? (Mick Pointer; założyciel Marillion i jej pierwszy perkusista, nagrał z grupą album „Script for a Jester’s Tear”, który na przełomie lat 2008 i 2009 koncertował z wczesnym repertuarem Marillion po starym kontynencie – przyp. T. W.)

Mark Kelly: Tak. Wiemy o tym i szczerze mówiąc nie jesteśmy z tego powodu szczęśliwi.

- Jestem tym zdziwiony, ponieważ firma EMI dziękując za udział w grupie M. Pointerowi wypłaciła mu 10 tysięcy funtów zastrzegając, że nigdy więcej on sam nie użyje nazwy Marillion.

MarkKelly: Skąd to wiesz?!...

Ian Mosley: Miałeś w reku kontrakt? (śmiech). Jestem pod wrażeniem Twojej wiedzy.

Nie ma potrzeby klonować Fisha…

fot. Tomasz Szustek
- Mark, tuż po odejściu Fisha powiedziałeś w jednym z wywiadów: „Szukamy kogoś takiego jak my, kto chce tworzyć z pasję i być częścią Marillion. Nie potrzebujemy Fisha nr 2.”

Mark Kelly: Kiedy to powiedziałem? 20 lat temu?

Ian Mosley: My wszyscy czuliśmy to samo. Nie chcieliśmy i nie szukaliśmy sklonowanej wersji Fisha. W tamtym czasie, kiedy szukaliśmy nowego wokalisty, przychodzili do nas ludzie, którzy śpiewali i zachowywali się dokładnie jak Fish. Gdyby tak się stało, to Marillion stałby się typowym „tribute bandem”…

Mark Kelly: …i od 20 lat Marillion przypominałby projekt, który teraz firmuje Mick Pointer. Pamiętaj o jednym, że gdyby tak się stało, to skupilibyśmy się jedynie na odtwarzaniu starego brzmienia grupy. Wałkowalibyśmy wkoło „Fugazi”, nagrania ze „Script for a Jester’s Tear” czy „Misplaced…”. Chcieliśmy być kreatywni, iść naprzód i nagrywać nowe rzeczy. Myślę, że przez ostatnie 20 lat udowodniliśmy to.


- Mark, byłeś podobno zdenerwowany, gdy Steve Hogarth poprosił o tydzień do namysłu rozważając propozycję dołączenia do Marillion?

Mark Kelly: O tak! Nie powiedział od razu z entuzjazmem „Yes! Yes! Yes!”. (śmiech). Na nasze ogłoszenie odpowiedziało wtedy setki wokalistów. Prawie wszyscy byli gorącymi fanami Marillion. Inaczej było ze Steven. On nigdy nie był fanem grupy. Nie marzył też jak inni o tym by być naszym wokalistą za wszelką cenę. Był zainteresowany, przesłał demo i spotkał się z nami na próbie w domu Peta Trewavasa (basista Marillion – przypomina T.W.). Steve działał według zasady: „dobrze, sprawdzę tych gości, o co im chodzi a potem zobaczymy”. Kiedy zgodnie stwierdziliśmy, że to jego szukaliśmy, on łaskawie odpowiedział dość flegmatycznie: „OK., pomyślę o tym”. Co mogliśmy zrobić?

Ian Mosley:  (wtrąca uśmiechając się): Wysłać mu kwiaty, czekoladki, dobrą butelkę?

Mark Kelly: Na szczęście Ian miał znajomego Darylla Way.

Ian Mosley: Grałem kiedyś w zespole z Daryllem. On zaś mieszkał w sąsiedztwie Steva Hogartha i razem, od czasu do czasu, debatowali sobie nad szklaneczką czegoś mocniejszego w pubie. Zadzwoniłem do Darylla z prośbą by wyciągnął Steve’a na piwo i powiedział mnóstwo ciepłych słów na temat Marillion. Myślę, że z zadania spisał się całkiem dobrze, bo tydzień później Steve powiedział „tak”!.

- Od razu dostroiliście odbiorniki na tę samą falę?

Mark Kelly: Od początku było partnerstwo. Na początku powiedział rozsądnie: „Ok. spróbujmy popracować razem przez jakiś czas i zobaczmy jak nam to będzie wychodziło”. Nie znaliśmy go kompletnie. Wiedzieliśmy tylko, ze uprawia zupełnie inny rodzaj muzyki niż my. Ale nie skreślił nas od razu. Być może któregoś dnia zmieni zdanie, ale wtedy zdenerwuję się nie na żarty (śmieje się).

- Macie wielu przyjaciół z branży muzycznej. Powiedzcie mi czy nadal kwitnie koleżeństwo z Brucem Dickinson z Iron Maidem?

Mark Kelly: Nie powiedziałbym, że to były wspaniałe relacje i przyjaźń. Po prostu zawsze jak się widujemy, to chwilę miło pogawędzimy. Jeszcze z Fishem w składzie zdarzało się, że gdy Bruce był przypadkiem w okolicy to dołączał do nas na scenie by zaśpiewać jeden, dwa utwory jako gość. Nie widziałem go od ładnych paru lat.


Ian Mosley: Zabawna sprawa, bo pytasz o Bruce’a i Iron Maiden. Janick Gers, ich gitarzysta, wysłał mi sms w tamtym tygodniu, ze powinniśmy się spotkać, wypić piwo i wspólnie powspominać. To miłe zwłaszcza, że nie mieliśmy z nim kontaktu od lat.

Mark Kelly: Wiesz, chłopcy z Iron Maiden to szalenie mili goście. Przyznam się, że jeszcze nigdy nie miałem okazji zobaczyć ich na żywo.

- Wciąż jesteście szufladkowani, jako zespół progresywny. Od początku się z tym nie zgadzam. Zawsze mawiam, że gracie dobrą muzykę rockową z domieszką art rocka. Czy można mówić o tym, że w latach 80. rock progresywny odrodził się na nowo? Wspomnę o grupach Pallas i IQ.

Mark Kelly: Możesz to nazywać jak chcesz. Zależy jednak co masz na myśli mówiąc „progresywny”. Tak naprawdę Marillion nie ma nic wspólnego z Pallas czy IQ. Być może ludziom się zdaje, że jeśli kompozycja muzyczna jest długa i rozbudowana, to jest to już muzyka progresywna. A brzmienie? A aranż? Nie zawsze trzeba brzmieć jak wczesne Genesis z Peterem Gabrielem. Na przykład IQ 20 lat później brzmi ciągle jak wczesne Genesis. Ale to nie jest znowu bardzo progresywne. To po prostu specyficzny styl.

Ian Mosley: A ja w stu procentach zgadzam się z tobą. Marillion to rockowa grupa. Nie dopasowujemy się do jakiegoś konkretnego stylu. Po prostu komponujemy, gramy i patrzymy, co z tego wyjdzie. Z muzyką progresywną jest jak z każdą inną: jest albo dobra albo zła. Ale to nie jest mój konik.

- Teksty Marillion są dalekie od banału jaki nas otacza w mediach: zagubienie w gąszczu cywilizacji, stawanie się samotnym na własne życzenie, bieda i rozwarstwienie, wreszcie niszczenie środowiska naturalnego. Przyznam, że byłem wstrząśnięty, kiedy po raz pierwszy posłuchałem „The King of Sunset Town”. Podobnie było z „Easter” [echo konfliktu w Irlandii Północnej]. Ale „Seasons End” i fragment o wybitej dziurze w niebie, to był nokaut.

Sprawy o których ludzie nie mają pojęcia, albo nie chcą mieć…

Mark Kelly: Pisanie tekstów to ciężka praca. Po pierwsze, zadaniem dobrej liryki jest przyciągnięcie uwagi słuchaczy. Niewiele osób zdaje sobie z tego sprawę, ale tak jest. Słowo musi przykuć. Co do tematów poruszanych na naszych płytach. Teraz chyba każdy wie, że klimat się zmienia, bo panuje globalne ocieplenie. Nie będziemy już o tym pisać piosenek, bo zamknęliśmy ten rozdział na płycie „Seasons End”. Każdy natomiast znajdzie u nas tematy, zdarzenia i historie, które są pomijane czy ignorowane przez polityków. O tych sprawach większość ludzi nawet nie ma pojęcia, albo nie chce mieć takiej świadomości. Dotykamy przy tej okazji kolejnej ważnej sprawy, mianowicie roli jaką odgrywa artysta. Ważne są też dla nas przemyślenia na temat natury kontaktów międzyludzkich i ich wpływu na decyzje, wybory, czy osądy.

- Moim zdaniem to o czym powiedziałeś znakomicie oddaliście na albumie „Anoraknophobia”. Chodziły słuchy, że to może być wasz pożegnalny album…

Mark Kelly: Bzdura! Nawet w to nie wierz. My sami o niczym takim nie słyszeliśmy.


- Podczas sesji „Anoraknophobia” poprosiliście fanów o wsparcie nie tylko duchowe. Za pośrednictwem waszej strony internetowej można było zakupić płytę przed jej wydaniem. Chcieliście dokończyć sesję za wszelką cenę. Może to zrodziło pogłoski, że źle się dzieje w państwie Marillion?

Mark Kelly:  (po namyśle): Były pewne plotki, ale to nie miało nic wspólnego z nami, przyszłością grupy. Gdy wracam wspomnieniami do tamtego czasu, to byliśmy bardzo podekscytowani pierwszą sesją nagraniową. Niestety żadna wytwórnia nie była w stanie zapewnić nam takich warunków do pracy, o których marzyliśmy. Z tego powodu byliśmy trochę zdenerwowani tym faktem. Nie mieliśmy pojęcia, w jakim kierunku to wszystko pójdzie. Stąd narodził się pomysł by nasi fani w nas zainwestowali [członkowie Marillion dzięki pomocy Internetu rozesłali zapytanie do fanów czy są w stanie zamówić płytę przed jej oficjalnym; wpłaty od prawie 14 tysięcy wielbicieli zespołu przeznaczono na dokończenie sesji i pracę z wymarzonym producentem D. Meeganem – przyp. T. Wybranowski]. Było wielkie poczucie ekscytacji w gronie naszych zwolenników. Byli z nami na dobre i złe. Nadal są. Być może te okoliczności nasunęły pewnym osobom skojarzenia z początkiem rozpadu Marillion. Wiesz, plotki łatwo się rozchodzą…

- Najprzyjemniejsze chwile grania na żywo? Występy z F. Mercury i Queen w 1986 r., czy może Hollywood Rocks Festival w Brazylii? A może czerwiec 1988 i Berliner Rock Festival? Chyba, że pierwsza trasa w Polsce w 1987?

Ian Mosley: O tak! Pamiętam koncerty w Polsce! Berlin ’88 także! (z wielkim uśmiechem). Chociaż każdy z tych momentów, o które pytasz był szczególny i sam w sobie niepowtarzalny.


Mark Kelly: Czy w Berlinie zagraliśmy jeden z ostatnich koncertów z Fishem?

Ian Mosley: Prawie, prawie... I to było też na krótko przed zburzeniem muru berlińskiego. Pamiętam to bardzo dobrze. Myślę, że zagraliśmy wtedy fantastyczny koncert. Schodząc ze sceny powiedziałem do Fisha: „To było wspaniałe”. A on odpowiedział, że jemu się nie podobało. Pomyślałem, że jako grupa jesteśmy w wielkich tarapatach. Co później okazało się prawdą. „Hollywood Rocks Festival” był także wspaniały. Steven Hogarth nie miał w Marillion jeszcze zbyt długiego stażu. Zagraliśmy jeden koncert na początku tygodnia w San Paulo dla ponad 150 tysięcy osób. Przyjęto nas tam jak gwiazdy. Potem przez tydzień odpoczywaliśmy w Rio.

- Gościliście w naszym kraju 15 razy. Co pamiętać będziecie z Polski na zawsze? Pamiętam wasze zadziwienia z roku 1987 różnym kursem walut (oficjalnym i czarnorynkowym) oraz tanią wódką (kieliszek za około 2 pensy)...

Ian Mosley: Taaak!

Mark Kelly: To było latem 1987 r. Tak naprawdę, to przed wizytą w Polsce nigdy nie byliśmy w Europie Wschodniej. Z jednej strony było wspaniale, wszyscy byli dla nas bardzo mili, przyjacielscy i troskliwi. Ale również cierpieliśmy, czując się winnymi w pewnym sensie...

- Dlaczego Mark?

Mark Kelly: Bo czasy w Polsce były wtedy dość ciężkie i nie można było zdobyć tych wszystkich rzeczy do których byliśmy przyzwyczajeni. Każdy jednak starał się sprostać naszym wymaganiom. Przyznaję, ze byłem w szoku i zadziwieniu. Ale z perspektywy czasu dobrze jest teraz głosić, że widać wielkie zmiany na plus! Polska naprawdę zmieniła się na korzyść. Naprawdę nas to cieszy, bo Wasz kraj dla Marillion jest bardzo, bardzo ważny... Wódka pewnie też podrożała do europejskich cen?

Polska i rosyjski kawior…

- Nie jest tak źle...

Ian Mosley: Polacy wydają się bardzo przyjaźni i ciepli. Oczywiście z upływem czasu wspomnienia stają się mniej wyraźne, ale ja wciąż jestem wdzięczny, że mogłem wtedy być u was. Pod koniec lat 80. zaczęły się dziać w Polsce ważne rzeczy. Rok później, kiedy graliśmy w Berlinie, niemal czuliśmy jak „mur” się chwieje i runie za parę chwil...

Mark Kelly: Mur runął dopiero półtora roku później od czasu naszego wielkiego koncertu w Berlinie. W powietrzu czuło się jednak ten powiew nowości i nadziei. A pamiętasz Ian problemy z polskim jedzeniem i te wszystkie hotelowe dziwności?

- Dlaczego?!!

Ian Mosley: Nie mogliśmy zdobyć żadnego jedzenia!!! (śmieją się szczerze obaj).

Mark Kelly: W polskich hotelach o pewnych porach jedzenie – jakiekolwiek – było nieosiągalne. No może poza kawą i wszechobecną wódką. No jeszcze coca – cola. Pamiętam też, że każdy chciał nas obdarowywać kartkami na wódkę. Trochę to było dziwne. Nie wasza polska gościnność, ale te kartki. (śmiech).

Ian Mosley: Kelner przyniósł mi do pokoju trochę kawy nad ranem. Kiedy wychodził zapytał czy nie chcę kawioru…

Mark Kelly: Kiedy go podpytałem, to powiedział bez skrępowania, że kawior zdobywa w hotelu w którym pracuje… Pewnej nocy naprawdę umieraliśmy z głodu. Hotelowa restauracja była już zamknięta. Jedliśmy, więc ten rosyjski kawior zapijając zimną kawą i odrobiną polskiej wódki. Rosyjski kawior już na zawsze kojarzyć mi się będzie z waszym krajem.


Tomasz Wybranowski
Współpraca: K. Sudak
Fot. Tomasz Szustek i Tomasz Wybranowski

Marillion na żywo w dublińskim Buttom Factory  fot. Tomasz Wybranowski

Tomasz Wybranowski. Roztoczanin z serca Zamojszczyzny, rocznik 1972. Absolwent polonistyki na UMCS (specjalność edytorsko – medialna). Studiował także jako wolny słuchacz filozofię i politologię. Doktorant wydziału Nauk Politycznych UMCS. Pracował w radiu Centrum, Puls, Top, oraz kieleckim TAK, był korespondentem radiowej „Trójki”. Publikował (i publikuje) w pismach „Próba” , „Dziennik Wschodni”, „Kurier Lubelski” , „Praca i Życie Za Granicą”, „Nowej Okolicy Poetów”, „Zamojskim Kwartalniku Kulturalnym”, magazynie „Kontury”, miesięczniku „Dziś”. Korespondent tygodnika „Przegląd” w latach (2006 – 2012), redaktor dwumiesięcznika „Imperium Kobiet i kwartalników Kontury oraz Zamojski Kwartalnik Kulturalny. Publikuje w tygodniku „Uważam Rze”. Od 2005 roku w Irlandii. Na przełomie 2005/2006 był redaktorem naczelnym tygodnika „Strefa Eire”. W latach 2006 – 2008 wydawca i redaktor naczelny miesięcznika „Wyspa”. Wydał trzy przewodniki po Irlandii „Irlandzki Niezbędnik. Irish ABC”. W latatch 2008 - 2012 nieprzerwanie redaktor naczelny tygodnika (później miesięcznika) „Kurier Polski”. W latach 2008 – 2009 był także irlandzkim korespondentem Polskiego Radia i Informacyjnej Agencji Radiowej. Współpracował także z Radiem Vox. Obecnie nieprzerwanie wydawca i prezenter programu „Polska Tygodniówka” (ponad 270 wydań)  nadawanego w każdą środę w dublińskiej rozgłośni NEAR 90, 3 FM. W każdy piątek (10.00 – 11.00) w Radiu WNET (Polska) pojawia się jego autorski program „Irlandzka Polska Tygodniówka”. 

Cykl programów o historii muzyki światowej „Muzyczne Terapie” gości także w austriackim Radiu FRO. Autor czterech tomików wierszy („Oczy, które...” 1990,  „Czekanie na świt” 1992,  „Biały” 1995 i najnowszy „Nocne Czuwanie”). Jego wiersze drukowano w ponad dwudziestu antologiach poetyckich (ostatnio „Harmonia Dusz” Warszawa 2011). Na początku roku 2013 ukaże się specjalna wersja zbioru „Nocne Czuwanie” wraz z audiobookiem (wydawnictwo Kontury). Rok 2011 przyniósł nominację do nagrody „Polak roku w Irlandii”. Tomasz Wybranowski wyróżniony został przez środowiska polonijne w Irlandii nagrodą „dziennikarz roku 2010”. Doktorant wydziału Nauk Politycznych UMCS. Przygotowuje dwie publikacje na temat polskiej muzyki rockowej w czasie zrywu wolnościowego 1977 – 1990. Do tej pory ukazało się jego pięć artykułów naukowych poświęconych mediom, głównie imigracyjnym. Od czerwca 2015 tomek prowadzi Listę Przebojów Polisz Czart, która dzięki niemu rozpoczęła swoje drugie życie  Aby poczuć klimat audycji Tomka, zapraszam do wysłuchania znakomitego programu poświęconemu Grzegorzowi Ciechowskiemu. Można posłuchać go tutaj

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz