poniedziałek, 9 listopada 2015

Artysta przede wszystkim powinien wierzyć sobie - z Tomkiem Lipińskim rozmawia Sławek Orwat

Sławek Orwat: Jesteś muzykiem trzech zespołów, które w ciągu ponad 30 lat twojej działalności artystycznej wielokrotnie przerywały działalność i reaktywowały się.

Tomek Lipiński: To był rezultat nałożenia się mojego życia na skomplikowaną historię Polski i splątania tych wątków. Tilt był moim pierwszym zespołem, a jak zakłada się pierwszy zespół, to jest to po prostu TEN zespół. Tilt zaistniał jesienią 1979, czyli jeszcze przed powstaniem Solidarności i mniej więcej wtedy, kiedy otworzyły się możliwości wyjeżdżania do Berlina Zachodniego. Mój przyjaciel, nieżyjący już Jacek Lenartowicz, z którym ten zespół zakładałem, zdecydował się po roku opuścić Polskę i wyjechał właśnie do Berlina. Jacek pochodził z przedwojennej gdańskiej rodziny, a był to czas, kiedy Niemcy takim ludziom od razu dawali paszporty. Z Berlina Jacek wyjechał do Amsterdamu i to był de facto koniec Tiltu. Kilka miesięcy później - latem 1981 rozpadł się z kolei Kryzys. Robert zwrócił się więc do mnie z propozycją wspólnego grania pod tą nazwą. Ja jednak chciałem, żeby był to już nowy zespół i wymyśliłem drugi człon nazwy i tak powstała Brygada Kryzys. Potem nastąpił stan wojenny, który wszystko nam skomplikował, więc po kilku miesiącach zdecydowaliśmy się zawiesić działalność. Po jakimś czasie znów postanowiłem działać na własną rękę i dość naturalne wydawało mi się ponowne użycie nazwy swojego pierwszego zespołu, zwłaszcza, że Jacka już wtedy w Polsce nie było.


fot. Monika S. Jakubowska
SO: Wróćmy do Brygady Kryzys. Chyba nieświadomie staliście się w początkowej fazie istnienia takim undergroundem w undergroundzie. Kiedy stan wojenny zaczął łagodnieć i w eterze pojawiły się takie kapele jak Maanam, Perfect czy TSA, wasz zespół, mimo że posiadał dwa ogromne przeboje, nie pojawił się. 

TL: Na to złożyło się parę rzeczy. Przede wszystkim nazwa, którą chciano nam zmienić zaraz na początku stanu wojennego. W drugą tak zwaną miesięcznicę stanu wojennego - 13 lutego 1982, żeby uniknąć podobnej demonstracji, jaka odbyła się 13 stycznia, władze postanowiły w Hali Gwardii w Warszawie zorganizować duży koncert rockowy. Zagrało tam bardzo dużo zespołów, które pomimo stanu wojennego otworzyły sobie w ten sposób drogę do mediów i do koncertowania. My prawdopodobnie też byśmy tam wystąpili gdyby nie to, że wpisano nas na afisz jako Brygadę K., na co nie zgodziliśmy się i powiedzieliśmy, że nie zagramy pod tą nazwą. Powiedziano nam, że w takim razie w ogóle nie będziecie grać i na tym stanęło. Później rzeczywiście na jesieni zaczęły się pojawiać jakieś możliwości grania koncertów, ale w tym czasie mieliśmy trochę problemów ze składem, a zwłaszcza z perkusistami. W każdym razie wiele rzeczy nałożyło się na to, że w końcu zagraliśmy tylko cztery koncerty w cztery pierwsze dni września 1982, po czym zdecydowaliśmy się zawiesić działalność i czekać na lepsze czasy.


fot. Monika S. Jakubowska
SO:  Nie przeszkodziło wam to jednak w zaistnieniu w Wielkiej Brytanii.

TL: To nie tak było, bo wracając do tych hitów, o których mówiłeś, to producentem płyty, którą nagraliśmy podstępem jako zespół testujący studio, był Kuba Nowakowski. Jak już ta płyta była nagrana, to Marek Proniewicz - szef programowy Tonpressu razem z menadżerem Jackiem Olechowskim, którego ojciec był wtedy ministrem spraw zagranicznych przeforsowali, żeby tę płytę wydać. Kiedy płyta już się pojawiła, okazało się, że sound, który Kuba Nowakowski stworzył, jest czymś z tak kompletnie innej planety i jest tak awangardowy, że nie tylko żadne radio nie chciało tego grać, ale publicznie w mediach brzmienie tej płyty podawano wręcz jako przykład, w jaki sposób nie należy nagrywać muzyki. Uznano po prostu tę płytę jako błąd w sztuce i jako coś kompletnie bezwartościowego. Nie chodziło więc wyłącznie o to, że nasza nazwa komuś nie pasowała, czy że istniały jakieś tam konotacje polityczne, tylko uznano, że artystycznie ta płyta jest do dupy, nie nadaje się do publicznej prezentacji i dlatego nie było nas w mediach.


fot. Monika S. Jakubowska
SO: W takim razie w jaki sposób wasza muzyka trafiła do UK?

TL: Zrobiono rzecz haniebną i karygodną. Za naszymi plecami dokonano nagrania naszego pierwszego koncertu.

SO:  I sprzedano go bez waszej wiedzy?

TL: Tak. Ukazało się to w Londynie bez naszej wiedzy i zgody i w dodatku zrobiono tę płytę w sposób urągający wszelkim - nawet jak na ówczesne czasy - zasadom nagrywania. To nagranie nie ma nic wspólnego z tym, co na tym koncercie rzeczywiście się działo i jak zespół faktycznie brzmiał.

SO:  Ale za to jakie to było kultowe.


fot. Monika S. Jakubowska
TL: Ja wiem, ale o ile bardziej byłoby kultowe, gdyby miało więcej wspólnego z rzeczywistością, a przynajmniej nas by to tak bardzo nie bolało. Wiesz... to jest trochę tak, jakbyś napisał artykuł, a ktoś zostawiłby ci co piąte zdanie tego artykułu. Ponieważ w Londynie nikt tego nie kupował, bo oczywiście nikt nie wiedział kto to jest, więc człowiek który sprzedał licencję jednej z małych firm brytyjskich, odkupił później cały jej nakład po cenie złomu, przywiózł do Polski i z sukcesem sprzedał w sklepach. Był to po prostu jeden wielki przewał. Na szczęście istnieje materiał, który ktoś z sali nagrał na magnetofonie i jeżeli nie będzie sensu tego wydawać, to być może w pewnym momencie będzie chociaż sens udostępnić w Internecie, żeby ludzie mogli dowiedzieć się, jak ten koncert brzmiał naprawdę i porównać z tym, co na tej płycie się ukazało. Poza tym żaden szanujący się zespół nigdy nie zgodziłby się na to, żeby pierwszy koncert, jaki w życiu zagrał, ukazał się na płycie, Oczywiście, że ta płyta ma walor historyczny, ale artystycznie nie ma nic wspólnego z tym, co robiliśmy.


fot. Monika S. Jakubowska
SO:  Zawsze podkreślałeś, że byłeś człowiekiem niepokornym. Czy można twoje poglądy określić jako anarchistyczne?

TL: Czy zawsze? W  1989 roku miałem 34 lata, więc byłem już dorosłym człowiekiem i miałem dwoje dzieci, a ponury ustrój zwany PRL-em właśnie skończył się. Do tamtego momentu moje poglądy były po prostu antysystemowe w tym sensie, że system był jeden. Myśmy systemu zachodniego wtedy kompletnie nie znali i nie rozumieli. Tęskniliśmy za wspaniałym życiem na zachodzie, które w tamtym czasie było o wiele wspanialsze niż dziś, bo wtedy kapitaliści bardzo musieli dbać o swoją klasę robotniczą, żeby idee komunistyczne nie rozprzestrzeniały się na zachodzie i właśnie dlatego powstał model państwa opiekuńczego...

SO:  Masowej emigracji wtedy też jeszcze nie było.

TL: No właśnie i dlatego Zachód funkcjonował dużo lepiej niż po upadku muru. Wszyscy mieli powszechne mniemanie, które oczywiście ja też podzielałem, że żyjemy w jakiejś potwornej opresji i chcemy ją jak najszybciej zrzucić. Jako młody człowiek lekko jeszcze zahaczyłem o erę hipisowską i o kontestację końcówki lat 60'. W 1970 roku miałem 15 lat, więc wziąwszy pod uwagę pewne opóźnienie, z jakim te rzeczy docierały do Polski, moja wczesna nastoletnia młodość była zdecydowanie pod znakiem idei hipisowskich, czyli też antysystemowych i dlatego nie byłem miłośnikiem kapitalizmu, bo szybko zdałem sobie sprawę z tego, że to też nie jest idealne rozwiązanie. W tej sytuacji jedyną naturalną postawą polityczną było kontestowanie systemów jako takich i swego rodzaju utopijna wiara w to, że być może w szerokiej skali możliwy jest jakiś sposób funkcjonowania ludzi, który byłby sprawiedliwy czyli  taki, w którym nie ma represji, w którym nie jesteśmy poddawani kontroli władzy i jesteśmy wolni. Takie miałem wtedy piękne aczkolwiek kompletnie nierealne marzenia. W tej chwili mam 60 lat i bardzo realistycznie na to patrząc nie wydaje mi się, żeby coś takiego było możliwe w dającej się przewidzieć przyszłości, a już na pewno nie będzie to możliwe zanim ten model cywilizacyjny, w którym żyjemy, sam dobrowolnie nie upadnie. Aby jednak tak się stało, to albo musi się on załamać pod własnym ciężarem, albo wyczerpać swoje zasoby i w ten sposób upaść, albo musi uderzyć kometa, albo też zdarzy się coś, co spowoduje całkowitą zmianę myślenia bez dramatycznych czy tragicznych wydarzeń.


fot. Monika S. Jakubowska
SO: Podzielasz moje zdanie, że Zachód zmierza w kierunku modelu chińskiego?

TL: Tak z pewnością!

SO: W mojej opinii świat zachodni jakiś czas temu zauważył, że skoro Chinom udało się osiągnąć sukces gospodarczy bez rezygnacji z systemu zniewolenia... 

TL: ... i że demokracja się nie sprawdza...

SO:  ... to zróbmy u nas to podobnie.


fot. Monika S. Jakubowska
TL: Zauważ co stało się w ciągu ostatnich 20 lat. To jest sytuacja bezprecedensowa. Kapitalistyczny model gospodarki polega na tym, że tak długo w gospodarce zachodzi postęp, jak długo może następować ekspansja gospodarcza na inne terytoria. Jest to oczywiście rodzaj gospodarczego kolonializmu. Kiedy oglądamy amerykańskie filmy z lat 60' i widzimy sceny nagrywane w supermarketach to patrząc na dzisiejsze sklepy na niemal całym świecie, wszędzie mamy te same towary, które były w tamtych filmach i zobacz, co się stało. W tej chwili ta ekspansja dosięgła swoich granic, bo cała Ziemia jest już praktycznie jednym, wielkim, gospodarczym monolitem. Pozostała rzecz jasna Korea Północna i może jeszcze Kuba, co nie znaczy, że ich pochwalamy za to, co tam się dzieje. Aby więc utrzymać ten tryb funkcjonowania gospodarki, skoro skończyły się  już możliwości ekspansji, trzeba było przejść na taki system, w którym wszystkie dobra bardzo szybko się zużywają, żeby ludzie wciąż na nowo musieli kupować te same przedmioty.

SO:  Zauważ, że dziś nie chodzi o to, żeby to użytkownicy decydowali, kiedy kupić na przykład nowy model smartfona. Oni kupują go dokładnie wtedy, kiedy to producent tego smartfona uzna, że ich całkiem jeszcze dobrze działający sprzęt powinien zostać wymieniony na nowy model.


fot. Monika S. Jakubowska
TL: Generalnie co roku, albo co dwa powinieneś kupić nowy model. Stworzono taki system, w którym wszystkie przedmioty funkcjonują tak długo, jak długo są na gwarancji, po czym padają, są recyklingowane i trzeba kupić nowe, bo tylko to utrzymuje obrót w gospodarce. Gdyby ludzie kupowali samochody, które mogłyby jeździć 20 lat, to gospodarka stanęłaby i dlatego nie ma już innej możliwości ekspansji. 

SO:  Wróćmy na polskie podwórko. Centrala w końcu upadła, runął już ostatni mur i miało być przepięknie, miało być wspaniale. Okazało się jednak, że wszystkie ideały i piękne słowa, które leżały u podstaw przemian i bezkrwawej rewolucji, zostały przez ludzi, którzy byli ikonami tych szczytnych idei sprzeniewierzone. Jak myślisz, czy doszliśmy dziś do takiego momentu, że artysta nie powinien już nikomu wierzyć? 

TL: Artysta przede wszystkim powinien wierzyć sobie. Oczywiście, że są takie sytuacje kiedy artyści, jeżeli tylko czują się społecznie zaangażowani, powinni zabierać głos i opowiadać się po stronie, którą uważają za słuszną, zwłaszcza jeśli z drugiej strony widzą jakieś poważne zagrożenia. Ja na przykład w tej chwili widzę bardzo poważne zagrożenia ze strony skrajnej prawicy i to nie tylko w Polsce, ale być może szczególnie w Polsce i myślę, że to jest to, o czym świadomi artyści powinni otwarcie mówić, bo to jest niebezpieczne i za kilka lat rzeczywiście możemy obudzić się z przysłowiową ręką w nocniku. Kiedy na świecie dokonują się zmiany społeczne, to zawsze dokonują się one poprzez ludzi. One nigdy nie dokonują się same z siebie, tylko to ludzie się zmieniają, a w zasadzie dokonuje się pewna masa krytyczna tej zmiany w ludziach, W związku z tym dla mnie najistotniejsze jest i zawsze było nie to, żeby ludzi porywać do szturmu na pałac zimowy, komitety, barykady czy na cokolwiek, tylko żeby namawiać ludzi do myślenia, namawiać ludzi do używania mózgu, namawiać ich do twórczej refleksji i do kojarzenia faktów, krótko mówiąc namawiać ludzi, żeby zrozumieli, że jedyna, prawdziwa i realna zmiana, jaka na świecie może się dokonać, to jest ich zmiana. To  oni muszą się zmienić. Nie ma innej zmiany.


fot. Monika S. Jakubowska
SO:  Media masowe stały się dziś promotorem artystycznego dna, natomiast artysta, który wykonuje piosenki z niewygodnymi dla politycznego establishmentu tekstami, nie jest do tych mediów  dopuszczany. Leci więc z niemal wszystkich wpływowych głośników coraz trudniejsze do zniesienia tandetne "łupu cupu" z tekstami o niczym,  bo latami wychowywane na kiczu masy kupią to. Jaki mamy dziś twoim zdaniem wpływ - my odbiorcy i wy artyści społecznie zaangażowani - żeby te wasze przemyśleń szczęśliwie dotarły "pod strzechy"? 

TL: Myślę, że paradoksalnie sytuacja jest dużo lepsza niż kiedykolwiek. Wskutek rozwoju technologii właściwie nie ma dziś już mediów mainstreamowych. To, co tradycyjnie  nazywamy mediami mainstreamowymi, w rzeczywistości jest jeszcze jedną niszą w całej plejadzie podobnych nisz. Tak naprawdę, to zawsze najpopularniejsza była i najlepiej sprzedawała się muzyka nieniosąca żadnego głębszego przekazu i niespecjalnie interesująca artystycznie. My sobie może trochę tę przeszłość modyfikujemy przez pryzmat naszych wspomnień i tego, czego sami słuchaliśmy. Jeśli jednak wziąłbyś światowe listy przebojów sprzed 20, 30 i 40 lat, to 90% tej muzyki to jest kompletny shit.


fot. Monika S. Jakubowska
SO: Tylko że muzyka popularna skierowana w tamtym czasie dla mas miała o wiele wyższy poziom od tego, jaki reprezentuje ona obecnie. Jako przykład podam takich wykonawców jak choćby Smokie czy ABBA.

TL: Tak, ale obok takich zespołów jak Smokie czy ABBA były też konstelacje tak niewyobrażalnego shitu, że tego dziś już się nie pamięta, podobnie jak dzisiejszego shitu za 30 lat też nikt nie będzie pamiętał. Inna sprawa, że ponieważ ten mainstream był jako taki i nie było nieograniczonej ilości kanałów dystrybucji muzyki takich jak Internet, to wszystkie wartościowe rzeczy trafiały prosto do mainstreamu, Była jeszcze jedna historia, która różniła tamtą epokę, czyli epokę przedinformatyczną od dzisiejszej. Ówczesnym motorem muzyki były firmy nagraniowe, czyli record labels, które były prywatne i często rodzinne. Były to małe firmy prowadzone przez konkretnych ludzi, którzy słuchali muzyki i rozumieli muzykę. Oni patrzyli na muzykę w ten sposób, że opłacało im się inwestować w artystę przez 3 czy 4 lata, bo wierzyli, że w piątym roku zrobi coś genialnego i odniesie rewelacyjny sukces. Popatrz choćby na historię Pink Floydów. Wydawali płyta za płytą, które z początku trafiały tylko do bardzo wąskiego grona odbiorców...


fot. Monika S. Jakubowska
SO:  Z Queen było to samo...

TL: Dokładnie, I w pewnym momencie następowało to, na co latami czekali. Teraz byłoby to niemożliwe, ponieważ dzisiaj w procesie globalizacji te wszystkie małe wytwórnie płytowe zostały kupione, połączyły się i zostały tylko trzy, cztery firmy nagraniowe na świecie. składające się ewentualnie z firm podległych. One wszystkie są spółkami giełdowymi, czyli wszystkie muszą raz na kwartał przedstawiać raporty finansowe i jeśli jakiś artysta nie przynosi w tym czasie zysku, to się go skreśla.


SO:  Czyli, że z muzyką jest dziś tak, jak z tymi smartfonami, o których mówiliśmy. Piosenka ma się sprzedać, a po dwóch tygodniach tygodnie wszyscy powinni o niej jak najszybciej zapomnieć, bo na liście sprzedaży potrzebne jest miejsce dla kolejnej słabej i nikomu niepotrzebnej tandety.

TL: Tak, to jest dokładnie ta sama konfekcja, ale pojawiła się także technologia, dzięki czemu wydanie płyty kosztuje teraz wielokrotnie mniej, niż kiedyś. Są takie gatunki muzyczne jak chociażby hip hop, muzyka techno czy klubowa, którą można dziś robić nawet w domu. czy w jakimś niskobudżetowym studio, a wytłoczenie płyty to są dziś żadne pieniądze. Jest też mnóstwo świetnie zorganizowanych kanałów do udostępniania muzyki w Internecie takich jak ReverbNation, które dają ci setki narzędzi marketingowych i dystrybucyjnych i co sprawia, że w tej chwili więcej muzyki jest w Internecie, niż poza Internetem.

SO:  Tyle, że ten cybernetyczny gąszcz jest zbyt ogromny, aby każdy wartościowy artysta był w stanie dotrzeć do odbiorcy, który potencjalnie szuka właśnie tej muzyki.

TL: Tak. Tyle, że coś za coś. Wszystko jest i artysta nie jest dziś skazany na to, że musi podpisać Record Deal, żeby zaistnieć i jeżeli dobrze pokombinuje, to sam może swoją muzykę nagrać i sam ją wydać.


fot. Monika S. Jakubowska
SO:  Nikt mu jej jednak za darmo jej nie wypromuje.

TL: Rzeczywiście nie w skali światowej, ale wiesz... to jest ruletka. No niestety, jeśli ktoś decyduje się dziś na zajmowanie muzyką, to tak naprawdę gra w ruletkę. Albo trafi, albo nie trafi.

SO:  Zanim zostałeś muzykiem, miałeś być plastykiem jak twój tato.

TL: No tak to wyglądało (śmiech).

SO:  Mama zresztą też.

TL: Mama, dziadek, siostra.

SO:  Urodziłeś się w rodzinie o tradycjach plastycznych i nagle okazało się, że zachciało ci się muzykowania.


Ojciec Tomka Eryk Lipiński - znany karykaturzysta i satyryk
TL: Wiesz... mój dziadek oprócz tego, że był plastykiem, był także muzykiem. Przed wojną zajmował się krzewieniem oświaty i kultury robotniczej. Będąc członkiem PPS, tworzył Towarzystwo Uniwersytetów Robotniczych, prowadził orkiestrę i chór robotniczy oraz grał na flecie. Myślę więc, że jakoś to po nim odziedziczyłem i że to jest to, co od dziecka chciałem robić, tylko nie miałem śmiałości. Pomogła mi w tym dopiero ta punk rockowa eksplozja, w której kryterium nie stanowiła biegłość techniczna, tylko siła przekazu.

SO: I wykrzyczenie tego, co leży na sercu, czyli to, co dziś robi hip hop.

TL: Tak, dokładnie, aczkolwiek z uwzględnieniem wszystkich szczegółów. Hip hop jest bardziej egocentryczny i bardziej nastawiony na sukces materialny. Punk był bardziej lewicowy, bardziej proletariacki.

SO: Usłyszymy jeszcze kiedyś Tomka Lipińskiego pod szyldem Brygada Kryzys, Tilt, albo Fotoness?

TL: Fotoness jakiś czas temu wznowił płytę na kompakcie, tę która ukazała się ponad 25 lat temu. Brygada nagrała płytę koncertową, ale to też jest już materiał przebrzmiały. Od 9 lat współpracuję z tym samym zespołem, który do niedawna grał pod nazwą Tilt z sekcją Piotrek Leniewicz i Karol Ludew. Grając tyle lat razem, jesteśmy ze sobą bardzo zżyci i zgrani. Jesteśmy teraz bardzo dobrym zespołem, z szacunkiem dla wszystkich moich przyjaciół, z którymi grałem dotychczas, być może najlepszym, w jakim grałem i to w tym składzie powstała płyta To, czego pragniesz wydana tym razem pod moim imieniem i nazwiskiem. Doszedłem do wniosku, że w momencie, kiedy Brygada jest historią zamkniętą, dużo bardziej uzasadnione jest występowanie pod własnym nazwiskiem, bo w ten sposób reprezentuję to wszystko, co w życiu robiłem bez względu na to, pod jakimi robiłem to szyldami. Nie ma sensu ukrywać, że większość materiału, większość kompozycji, które nagrała Brygada Kryzys, są to moje kompozycje. Tak samo sytuacja wygląda z Tiltem i podobnie z Fotoness, który co prawda był zespołem trzech liderów, ale większość pomysłów też ja przynosiłem, więc nie chcę się tego wypierać i myślę, że Tomek Lipiński jest dobrym szyldem na to, żeby dziś się do tego wszystkiego przyznać.


fot. Monika S. Jakubowska
SO: W latach 80' nagraliście jako Tilt dwa wielkie przeboje, które tekstowo wzajemnie się wykluczają. Jeden mówi, że runął już ostatni mur między nami, a drugi, że są tacy, którzy chcą, żebyśmy pozabijali się. Która opcja według ciebie na chwilę obecną w Polsce wygrywa i czy w ogóle jest szansa, że ten mur między nami w końcu kiedyś runie?

TL: Pierwotnie piosenka "Runął już ostatni mur" była piosenką miłosną, a wymiar polityczny zyskała poprzez nałożenie się dziejów politycznych kraju i upadek Muru Berlińskiego.

SO: Jak oceniasz obecną sytuację społeczno-polityczną w Polsce?

TL: Patrzę na Polskę z ogromną trwogą. Dzieje się tam coś bardzo złego, Został wykopany strasznie głęboki i bolesny rów. Ten rów będzie strasznie trudny do zasypania, bo jest to rów, którego istnienie zasadza się na mitach, na uprzedzeniach, na jątrzeniu, na wyciąganiu dawno już przebrzmiałych animozji i napełnianiu ich nowymi treściami.


Tomek Lipiński i T. Love podczas 10-lecia BUCH IP (fot. Monika S. Jakubowska)
SO: Z drugiej strony każdy mit i działania destrukcyjne nie przyjęłyby się, gdyby ekonomia naszego kraju była silna.

TL: Oczywiście że tak, bo zawsze kiedy pojawiają się problemy ekonomiczne, ludzie którym źle się powodzi są łatwym materiałem do manipulacji, a że są to na ogól ludzie mniej wykształceni. mniej zorientowani, nie czytający prasy zagranicznej, nie umiejący umieścić wydarzeń krajowych czy lokalnych w kontekście światowym, to łatwo im się podsuwa takie, a nie inne rozwiązania i wskazuje im się wrogów winnych za to wszystko, czyli stosuje się znaną od wieków metodę "dziel i rządź".

SO: Czy w tej sytuacji tacy artyści jak ty, którzy mają chęć i odwagę wyrażania poprzez muzyką swoich poglądów, posiadają podobną moc sprawczą, jaką przed laty na Jamajce pokazał Bob Marley, aby podzielonemu przez nieodpowiedzialnych polityków narodowi pomóc przetrwać czas przemian społecznych bez rozlewu krwi?


TL: Jestem już trochę tym zmęczony i za bardzo nie widzę siebie w roli zbawcy narodu (śmiech). Jedyne co mogę w takiej sytuacji robić, to nawoływać ludzi do opamiętania się, mogę sięgać do źródeł, do których Polacy bardzo się przyznają, choćby do źródeł ewangelicznych i uprzytamniać ludziom, że sprzeniewierzają się temu, co wyznają. Obawiam się jednak, że odwoływanie się do Biblii jest trochę głosem wołającego na puszczy. Emocje zostały w tej chwili już tak rozhuśtane, że bardzo wiele osób słysząc nawoływania do zgody czy pojednania będzie pukać się w czoło i mówić - co ten stary zgred tutaj opowiada. Tu trzeba przecież wyzwalać Polskę, odzyskiwać Polskę i co on tutaj bredzi i dlatego nie jestem dobrej myśli. W piosence "To tylko kilka słów" z mojej nowej płyty posługuję się wręcz cytatem z Ewangelii o miłowaniu nieprzyjaciół i błogosławieniu tym, którzy nam złorzeczą, żeby jakoś pokazać chociaż tym, którzy chcą jeszcze to zobaczyć, że to co się dzieje, idzie w zupełnie nie tym kierunku a ludzie, którzy ze sztandarami pod krzyżem plują na innych, sprzeniewierzają się temu, co wysoko niosą nad głową.

"Znów tłoczysz mi do głowy swoje chore myśli,
a twoje przemowy są pełne, pełne nienawiści.
A ja mam coś innego, co chciałbym ci dać. To tylko kilka słów:
Miłujcie nieprzyjacioły Wasze, błogosławcie tym, co Wam złorzeczą
Czyńcie pokój na świecie, bo od miecza ginie, kto wojuje mieczem"

W Biblii jest prosty przekaz - nienawiść nigdy nie jest rozwiązaniem, tylko że niestety dla niektórych ludzi nawet religia, która mówi o miłości, jako antidotum na nienawiść, i każe tę nienawiść porzucać dla miłości, w umysłach szaleńców staje się właśnie nawoływaniem do nienawiści. Dlatego nie jestem dziś optymistą i nie widzę możliwości, abym był w stanie jakąś wielką rolę tu odegrać. Jeśli całe życie staram się mówić o rzeczach, które mnie bolą i pobudzać ludzi do świadomego życia, to nie pozostaje mi nic innego, jak robić to nadal. Będę próbował.

SO: To nie jedyna piosenka z twojej najnowszej płyty, gdzie możemy usłyszeć odniesienia biblijne. Słowa Jezusa z Ewangelii św. Mateusza odnajdujemy także w piosence "Nie idź w tamtą stronę"


"Zioniemy nienawiścią, rodzi się żądza mordu.
My wrogie plemiona, my zdziczałe hordy.
Apogeum nienawiści, rodzi się żądza krwi,
a na drzewach zamiast liści, możesz zawisnąć ty.
Lecz nie dajmy sobie wmówić, że więcej dzieli nas, niż łączy.
To, co się zaczyna źle, zwykle źle się kończy.
Każde królestwo przeciw sobie rozdzielone
nie ostoi się i będzie spustoszone.
Nie idź w tamtą stronę
Po lewej krzyczą HAŃBA, po prawej wołają ZDRADA,
władza bezwładna bezwładnie nami włada" 


fot. Monika S. Jakubowska
Religijne odniesienia często przewijały się w twoich tekstach. Jednocześnie w "Hej, witaj znów" śpiewasz, że "żadna Centrala nie ocali nas". Czy w tym zdaniu wyrażasz swój kryzys zaufania do Absolutu, czy wzywasz nas raczej do wzmocnienia wiary w samych siebie?


TL: To raczej nieco ironiczne, zdystansowane odniesienie się do własnej przeszłości, a jednoscześnie próba ucieczki od zbytnich uproszczeń i trywialnej interpretacji.
 
fot. Monika S. Jakubowska
SO: Mówiąc o niemożności ucieczki przed samym sobą w piosence "Uciekasz" czerpiesz z twórczości Marleya. Dlaczego akurat jego słowa cię zainspirowały?

TL: Ta piosenka to moja wersja pięknego utworu Boba Marleya “Runnin’ Away”. Przez wiele lat, o czym może nie wszyscy wiedzą, przemierzałem Polskę wzdłuż i wszerz z gitarą akustyczną, grając setki solowych gigów w małych klubach i pubach. Któregoś dnia, ni stąd ni zowąd przyszło mi do głowy podczas występu, żeby zagrać ten utwór i zaśpiewać go polsku - i tak powstała ta wersja. Na płycie nagraliśmy ją w bardzo oszczędnej wersji, bardzo bliskiej temu, co grałem sam z gitarą akustyczną. Najbardziej cieszy mnie, że spadkobiercy Boba Marleya wyrazili zgodę na publikację tej wersji, co podobno nieczęsto się zdarza. A słowa tej piosenki są po prostu bardzo prawdziwe.

SO: W utworze "Trzeba ją wychłostać" nawiązujesz do gorącego obecnie tematu islamskiego.

"Trzeba ją wychłostać za to że zgwałcona.
Ich było jedenastu, ale winna jest ona.
Ją trzeba okaleczyć, by rozkoszy nie zaznała,
wypędzić diabła z grzesznego ciała
Płonie ogień, burzy się krew,
z wieży wysokiej słychać śpiew."

Kazik Staszewski powiedział mi nie tak dawno następujące słowa: "Stoimy moim zdaniem u progu konfrontacji z Islamem, z tym Islamem wojującym [...] Dekadencka kultura cywilizacji zachodniej zbliża się do nieuchronnej konfrontacji, ponieważ macie tu [w UK przyp red.] takich muzułmanów coraz więcej i oni widząc upadek tego, co biały człowiek proponuje, z dominującą energią - podejrzewam - w końcu do takiej konfrontacji doprowadzą. Powstanie Państwa Islamskiego, które przedstawiło ostatnio swoją mapę planowanych zdobyczy terytorialnych do 2020 roku pokazuje nam, że za naszymi drzwiami stoi możliwość, a nawet przymus konfrontacji z kimś, kto jeńców nie bierze". 

fot. Monika S. Jakubowska
Zacytowanym fragmentem twojej piosenki "Trzeba ją wychłostać" podobnie jak Kazik w piosence "Kalifat" dołączyłeś do głosu artystów na temat zbliżającego się do granic naszego kontynentu zagrożenia. Czy widzisz jakieś pokojowe rozwiązane tego problemu, czy też podobnie jak Kazik nie masz już złudzeń?

TL: Wszystko się zmienia. Rzeczywiście jest wiele symptomów wskazujących na to, że potencjał rozwoju tego, co znamy jako cywilizację zachodu, wyczerpuje się. Jednocześnie Islam rośnie w siłę, a w łonie Islamu najbardziej wpływowymi środowiskami stały się te, które nawołują do ideologicznej i militarnej ekspansji. Powstanie tzw. “państwa islamskiego” jest najlepszym tego przykładem. Zachód niestety nie potrafi się w tym odnaleźć, rozerwany pomiędzy poprawnością polityczną a islamofobią. Trudno dziś wyrokować, czym to się skończy, ale widząc wzbierającą po ubu stronach wzajemną niechęć, nie jestem dobrej myśli.


fot. Monika S. Jakubowska
SO: W clashowskim stylu wykonana piosenka "Sześćdziesiąty ósmy" to twoje rozliczenie z jednym z najbardziej wstydliwych momentów współczesnej historii Polski. Czy w relacjach polsko-żydowskich widzisz w ostatnich latach poprawę, czy też demony przeszłości ciągle według ciebie jeszcze się czają?

TL: Doświadczenie otwartej, płynącej ze szczytów władzy nienawiści rasowej, które przeżyłem jako niespełna trzynastolatek, było dla mnie wstrząsem. Mój najbliższy przyjaciel z podstawówki wyjechał z Polski pod przymusem, wskutek otwartego rasizmu Gomułki i Moczara. A przecież od Szoah minęło niewiele ponad 20 lat. Dziś niestety rasizm jest w Polsce powszechny, ma dość szerokie przyzwolenie społeczne, ohydne postawy nienawiści rasowej to po prostu “poglądy”, takie jak inne. To przynosi nam hańbę jako narodowi.

SO: W utrzymanym w rytmie walca znakomitym utworze "Zdrajca dla zdrajców" słyszymy słowa: "Chwała ci pułkowniku, żeś ocalił istnień bez liku". Pułkownik Kukliński swój egzamin z patriotyzmu zdawał w ekstremalnie trudnych warunkach, poświęcając życie najbliższych. Czy można być dziś w Polsce patriotą nie kłaniając się ani jednej ani drugiej z dwóch głównych sił politycznych? Czy według ciebie Paweł Kukiz zmarnował okazję do pójścia trzecią drogą, czy też jeszcze da się tę ideę uratować?


TL: Paweł Kukiz nie jest mężem opatrznościowym Polski. Ci, którzy ulegają takiemu złudzeniu, gorzko się rozczarują. To on wprowadził do Sejmu posłów reprezentujących skrajny, pełen nienawiści i ksenofobii nacjonalizm o zdecydowanie faszystowskim odcieniu. Jeśli to ma być ta “trzecia droga”, to o tym właśnie śpiewam w innej piosence “Nie idź w tamtą stronę”.


fot. Monika S. Jakubowska
SO: Gatunkowo twoja nowa nowa płyta jest bardzo eklektyczna. Od piosenki w rytmie walca "Zdrajca dla zdrajców", poprzez psychodeliczną "Trzeba ją wychłostać", punkową "Sześćdziesiąty ósmy", nalepowską "Dlaczego to ty?", inspirowaną rockiem lat 80' "To czego pragniesz", utrzymaną w moim odczuciu w stylistyce charakterystycznej dla piosenek Marka Jackowskiego "Ku swojemu zdumieniu", aż po wręcz - określiłbym - psychodeliczno-pogrzebową "Handlarz kupuje". Taki był zamysł tego krążka?

TL: Słucham muzyki od najwcześniejszych lat życia. To nie zaczęło się po usłyszeniu “The Sex Pistols”, byłem już wtedy dorosły i miałem wiele różnorakich muzycznych doświadczeń. Poczynając od orkiestr swingowych, piosenki francuskiej, poprzez Bacha, Griega, Chopina, rock brytyjski początku lat 60, psychodelia, free jazz, muzykę etniczną z różnych stron świata, aż po reggae, którego fanem byłem, zanim jeszcze w ogóle punk zaistniał na światowej scenie. Zanim założyłem Tilt w 1979 roku, współpracowałem z młodymi warszawskimi grupami free jazzowymi, grając na instrumentach perkusyjnych, a moim wzorem był Airto Moreira. Dziś to wszystko się odezwało na nowej płycie, dlatego jest ona bardziej moja, bardziej osobista niż wszystkie poprzednie. Piosenka “Handlarz kupuje” to autentyczne zaśpiewy ulicznych handlarzy, które zapamiętałem z dzieciństwa, spędzonego w śródmieściu Warszawy - jest to więc hołd złożony autentycznej, warszawskiej tradycji ulicznej.


Moje spotkanie z Tomkiem Lipińskim w Cafe Nero gdzieś pomiędzy Soho a Covent Garden w Londynie  rok 2013
SO: To czego pragniesz to w mojej opinii bardzo dobra płyta, a ów stylistyczny eklektyzm i społeczno-historyczne zaangażowanie w tekstach to według mnie dwa skrzydła, które sprawiają, że ta muzyka wzlatuje w ponadczasowość. Czy masz już w głowie pomysł na kolejny - trzeci album solowy?

TL: Ha… Bardzo bym chciał, mam sporo pomysłów. Jedyny kłopot w tym, że coraz ciężej wygenerować zysk z muzyki. Przy spadającej sprzedaży płyt i systemie rozliczeń za streamingi, premiującym wyłącznie artystów z komercyjnego topu, utrzymanie się z uprawiania muzyki jest coraz trudniejsze. Trzeba też pamiętać, że te dwa czy trzy miliony Polaków, którzy opuścili Polskę, nie przychodzą już do klubów w polskich miastach i miasteczkach i rynek koncertowy na tym bardzo ucierpiał. Polskie przemiany ustrojowe pozostawiły artystów poza nawiasem systemu opieki zdrowotnej i emerytalnej. To skandal, złamanie konstytucyjnej zasady równości obywateli, mówiący wiele o kulturze polskiej tzw. “klasy” politycznej. Z drugiej strony taka sytuacja zmusza mnie oraz moje koleżanki i kolegów artystów do pracy, której kresem będzie dopiero opuszczenie tego łez padołu - i choćby dlatego można oczekiwać, że nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz