wtorek, 6 października 2015

Jarosław Ważny: Kult – Triduum



28.09, Manchester, 10 PM

Siedzimy w pokoju. Przed chwilą wróciliśmy z pokolacyjnego piwa z pubu naprzeciw hotelu, choć nie tego pubu vis-a-vis, w którym zbierają się obecnie nasi koledzy. Byliśmy uliczkę dalej. On znał miejsce, bo wczoraj zakotwiczył tam z towarzystwem po koncercie. Dużo dobrego o tej knajpie mówił i faktycznie, dobra muza, niezgorsze piwo. Ale obsługę trafiłem tego wieczora średnią. Strasznie tego nie lubię, ale jeszcze bardzie nie lubię kantów. Owoż, musiałem się dopominać o swoją resztę, którą pani twierdziła że mi wydała, a ja twierdziłem że nie wydała i dopiero po mojej wyraźnej prośbie o sprawdzenie w kasie wydała, bez słowa sorry, a z informacją, że faktycznie-nie wydała. Siedzimy. Ja coś klepię na komputerze, On na telefonie. Rozlega się pukanie do drzwi. Wchodzi jeden z kolegów i tak mówi. Słuchajcie. My to jednak wyglądamy jak wieśniaki. Byłem przed chwilą w sklepie. Kupowałem coś tam i chciałem z łakomstwa wziąć naczosy. Miałem odliczoną kwotę i jakieś drobne, ale się okazało, że te naczosy to prawie 5 funtów kosztują, zabrakło mi, więc podziękowałem. Wyszedłem ze klepu, pakuję co kupiłem do torby, a tu wychodzi jakiś chłopak, pyta się skąd jestem, a gdy słyszy że z Polski, to daje mi te 5 funtów i każe sobie kupić naczosy na które mi zabrakło. Kupiłem więc, bo to się fajnie pogryza do łyski, bo ją oczywiście też przyniosłem…

Triduum koncertowe-25-28.09.2015
Dublin 24-25.09

W Dublinie, godzinę po wylądowaniu i akomodacji, miejscowi współorganizatorzy zaprosili nas na kolację do polskiej restauracji. Przyjechali po nas samochodami. Kolacja była dla chętnych, ale że głodniśmy byli i nowych ludzi i nowych miejsc i takoż samo-strawy żołądkowej, pojechaliśmy prawie wszyscy. Moją grupę wiózł kolega Tomek z Pabianic. Zawodowy ochroniarz. Dziś w Dublinie, wcześniej zdobywał szlify w klubach w Łodzi i w Krakowie. Barwnie opowiadał o swojej pracy i bardzo miło się go słuchało. W ogóle to jest na maxa fajne w koncertach za granicą dla Polonii, że poznajesz w jednym miejscu ludzi praktycznie ze wszystkich rejonów Polski, którzy wspólnie, w jednym mieście potrafią działać. W Polsce to częstokroć nie do pomyślenia, żeby rodacy tak dobrze się dogadywali, jak na obczyźnie. To doświadczenie emigracji-z jednej strony daje w kość, ale z drugiej-uczy wiele dobrego i pokazuje, że drzemią w człowieku pokłady energii i kreatywności, których w Polsce nie umiał lub nie chciał w sobie odnaleźć.

jarek po biegach, fot. autor
 Jarek po biegach, fot. autor
Na miejscu sympatyczna atmosfera. Jak na polską knajpę przystało, na stół wjechał schab z kapustą zasmażaną i młodymi ziemniakami, a do picia, to co polska ma najlepszego-Szopen, Sobieski, Pan Tadeusz-słowem, dorobek pokoleń zaklęty w butelkach. O dziwo, największym powodzeniem cieszyła się tego dnia…kapusta. Wypiłem piwo, On też. Profilaktycznie, poobiednio przyjąłem 2-3 jednostki białej wódki, na lepsze trawienie. Pogadaliśmy jeszcze chwilę. W międzyczasie zadzwonił kolega mój ze szkolnej ławy, Petek, z informacją, że właśnie skończył pracę i czy się gdzieś nie ustawimy na Temple, ale że zbliżała się 21, a my byliśmy już lekko napoczęci i z hotelu do centrum było ponad 30 minut jazdy taryfą, postanowiliśmy, że spotkamy się następnego dnia, między próbą a koncertem.

Wstałem tuż przed Nim. Spaliśmy do oporu, czyli do 9. Wykonałem pracę zarobkową na komputerze. Zeszliśmy na śniadanie. Obsługa w hotelu-oczywiście-na wpół polska. Spytałem panią recepcjonistkę o najbliższy park. Był niedaleko. Park Ojca Colina. Naprawdę urokliwe miejsce. Nad Dublinem lekko się zachmurzyło, ale temperatura była w sam raz na jogging. W parku kilkoro przechodniów-głównie matki z dziećmi lub babcie-w większości-mówiące po polsku. Budujące ale i smutne, że czemu na obczyźnie, a nie w starym kraju. Dochodziła 13, kiedy wróciłem z biegów. Spotkałem pod hotelem kolegów. Pogadałem chwilę i wróciłem na pokoje. Tam szybki szałer i z powrotem na dół-na zbiórkę. Klub-ten sam co zawsze-The Academy. Ta sama obsługa, te same paczki i bakstejdż. Gdyby nie to, że trzeba tu lecieć samolotem, równie dobrze mógłbym pomyśleć, że gramy tego dnia w Szczecinie albo Gorzowie. Po próbie organizatorzy przynieśli porcje obiadowe. Bardzo miłe kebsy-do wyboru z ryżem, fryturą czy z czym tam kto chciał. Najedliśmy się do syta. Po pół godziny najpierw do kibla poleciał Kazik, później Wojtuś, później ja. Do koncertu jeszcze kilku z kapeli i techniki. Na szczęście były to krótkie, ale mocne wejścia, bez konsekwencji na scenie. Ech, nie to, co kilka lat temu. Coś jest jednak na rzeczy w tych irlandzkich kebabach.

Mamy taką tradycję, ja I On, że w każdym zagranicznym miejscu w którym przyjdzie nam grać, idziemy na kebsy, żeby zobaczyć-gdzie najlepiej karmią. Kebs bowiem, jest najbardziej uniwersalną miarą jakości kuchni danego miasta. To było chyba w marcu, roku pańskiego nie pamiętam, ale max 3-4 lata temu. Też graliśmy w Academy, tyle że nie w ramach trasy, ale jednorazowy, koncertowy strzał. Dzień przed zjedliśmy kebsy u Turczyna. Pamiętam, że nie żałował Pan sosiwa, i że można było sobie pobrać dodatkowo takie piekące jak diabli ziarenka papryczek, co oczywiście uczyniliśmy. Przed koncertem, w hotelu wszystko wydawało się być spoko. Ale kiedy wleźliśmy na scenę, czuję po pierwszym numerze że, o ku..a, zaraz będzie katastrofa. Pamiętam, że miałem tego dnia na sobie takie zielone dresy, wypisz wymaluj-zieleń irlandzka z palety barw, i w jednej chwili, cały zacząłem zielenieć, niczem kameleon. Spojrzałem szybko na setlistę, trzecia była Arahja. Wystrzeliłem jak z procy, gdy tylko drugi numer się skończył, trzymając wciąż mocno zaciśnięte zwieracze. Co było dalej, to już wiecie. Ledwo wróciłem na czas na scenę. Dograłem ten koncert, ale, że tak powiem, na ostatnich nogach.

W tym roku skończyło się tylko na strachu. W kanciapie, przed występem, poczęło być tak miło, że i koncert minął nam, a przynajmniej mi, bardzo szybko. Podobnie zresztą jak cały pobyt dubliński. Zwinąłem graty, wywołałem spod sceny Petka i spotkaliśmy się na tyłach klubu, dosłownie na kwadrans, żeby wymienić się informacjami w pigułkach. Chwilę potem zapakowali nas do taksówek i powieźli spać-na pokoje-ale kto bym tam spał zaraz po, kiedy dookoła tak fajnie. W hotelu zaszliśmy oczywiście wspólnie, ja i On, na nassanego Jamesona, a że nie piliśmy jeszcze ani jednego Guinessa przez cały pobyt, nie godziło się i tego pana nie zaprosić. Akuratnie sam, przy stoliku, siedział z panem Jamesonem Kazik. Dosiedliśmy się, żeby po godzinie wstać i pójść spać. Ostro się zdziwiłem, że było już ok.2, zwłaszcza że o 6 rano mieliśmy pobudkę. Trochę mniej się dziwiłem o 6 rano, kiedy za żadne skarby nie mogłem otworzyć oczu. Zasnąłem zaraz w busie. Później, na odprawie, półprzytomny pomaszerowałem pod właściwy gate. Po drodze kupiłem kanapkę. W samolocie zatopiłem się w fotel i od razu odpadłem. Zbudziłem się po 40 minutach, kiedy rozległ się dźwięk ping, przypominający o konieczności zapięcia pasów. Przecież nawet nie wystartowaliśmy, pomyślałem. Spojrzałem przez okno. Byliśmy wysoko, ale z wolna wyłaniał się spode chmur pas lądowiska w Luton…


Londyn-26.09

Po godzinie lotu byliśmy na miejscu. Dochodziła 10. Wyczłapałem się z rękawa. Odebrałem bagaż. Wciąż byłem żywym trupem. Busem podjechał Pan Bogdan-nasz kierowca na angielską część trasy. Wetknęliśmy bagaże. Z Luton do Londynu jedzie się dobrą godzinę. Odpadłem tak samo szybko, jak na pokładzie samolotu. Obudziłem się, gdy wjeżdżaliśmy do miasta. Spaliśmy, tak jak przed rokiem, niedaleko Bayswater. Piękny dzionek Bozia dała tego dnia, że sami Londyńczycy nam gratulowali takiej pogody, ale nam nie w głowach było zwiedzanie. Do próby pozostały dobre 4 godziny. Czy kto dzień wcześniej nadużył, czy nie-jak jeden maż poszedł spać, bo nawet przy higienicznym prowadzeniu się, 5-6 h snu, przelot i przejazd wytelepią z najtwardszych organizmów chęci na piesze wędrówki i pozbawią sił.

No i jedziemy. Wszyscy lekko podnieceni, bo na scenie będzie z nami śpiewał nowy kolega. Zapytacie, któż to taki-a to, proszę ja Was, Marek z Sosnowca, od 11 lat mieszkający w Londynie, współzałożyciel i frontman punkowej formacji Booze&Glory grającej muzykę Oi! Jak do tego doszło, żeśmy się spotkali? Jam to się, nie chwaląc, zainicjował. Znam Marka z jego twórczości, którą mnie z miejsca kupił. W marcu tego roku poznaliśmy się wreszcie osobiście, bo wcześniej jedynie korespondowaliśmy. Przyszedłem na koncert B&G do Progresji kiedy grali trasę z Analogsami. Wejść, owszem, wszedłem, ale wyjścia już kompletnie nie pamiętałem, bo mnie koledzy zdradziecko upili. Póki jeszcze panowałem nad aparatem mowy, zapytałem w Warszawie Marka, czy ma wolne 26 września i czy by nie wpadł zagrać z nami w Londku. Zgodził się bez wahania, szczegóły pozostawiając do ogarnięcie mi. W lipcu zapytałem Kazika, co sądzi o takim pomyśle. Bardzo był na tak, bo i jemu grupa B&G się spodobała, a znał ją z płyt, co to mu je dałem przed rokiem, po londyńskich występach. Marka wówczas nie było, bo sam grał, ale byli emisariusze i przynieśli dary. Wystarczyło więc wybrać numery-jeden nasz i jeden ich, nauczyć się i zagrać. Postanowiliśmy w wąskim gronie, że my bierzemy na warsztat „Leave the kids alone” a Marek przygotuje naszą „Wódę”-w końcu sama nazwa kapeli zobowiązuje! Nie powiem, część kolegów miała obiekcje, że ktoś obcy, że nie znają, ale siłą argumentów pozbawiłem ich wątpliwości. Poza tym jaki on tam obcy. Na jednym z naszych koncertów w Astorii jeszcze, oświadczył się swojej obecnej pani. Zagraliśmy numer dwa razy na próbie w Warszawie, po uprzednim nauczeniu się w domach. Wysłałem Marku naszą profanację, żeby kolaudował, a że nie miał uwag, to zaprosiłem od razu na próbę, na 16.00.

booze and?, fot. jarek
 booze and?, fot. jarek
Przyjechaliśmy pod klub. Marek już był z małżonką i z naszą nadworną fotografką Katarzyną, która, okazało się, zna się z Markiem hoho i jeszcze trochę, z Polski, ze Sosnowca, a gdy usłyszała, że planujemy wspólnie coś zbroić, nie mogła sobie odmówić przyjemności, żeby tego nie uwiecznić. W klubie-jak to w klubie o 16, pierdolnik i nic nie jest na czas. Poszliśmy więc jeść do garderoby, bo byliśmy głodni jak wilki. W Dublinie wyjechaliśmy bez śniadania, bo o 6 rano jeszcze nie wydawali, a przez sen słabo się konsumuje. Jechaliśmy w większości na oparach tego, co kto przyjął jeszcze na lotniskach. Próba poszła sprawnie i bardzo obiecująco. Koledzy słusznie przyznali, że nie będzie się czego wstydzić, ale kolega Marek wciąż nie wiedział co zrobić z rękami na scenie, bo zwykle trzyma w nich gitarę, a dziś miał wystąpić wyłącznie oralnie. Dłużyło się nam to czekanie, bo zostały jeszcze 3h do koncertu. Na szczęście był wśród nas niezawodny Pan Janek, który zabawiał nowoprzybyłych krotochwilną rozmową i autoironicznym dowcipem. Bez jego ciętych ripost i dowcipów, pewnikiem, sczeźlibyśmy marnie tego dnia. Tuż przed koncertem wyszedłem na salę spotkać się z dawno niewidzianą koleżanką z rodzinnych stron. Idę ci ja, a tu na zapleczu-w biurze Dzikiego siedzi…dawno niewidziany kolega z rodzinnego miasta. Bardzo się ucieszyłem na to spotkanie, zwłaszcza że kolega jechał z nami także następnego dnia, do Manchesteru. Takie to, mili Państwo, chodzą po ludziach na obczyźnie przypadki. Skończył suport. Wybiła 20, więc ruszamy w bój. Na początku 2 numery na rozpoznanie, ale później poszło już ostro, mocno, gładko i w ogóle-zgodnie z planem-jak zwykle, a występ splitowy z kolegą z B&G to już była wisienka na torcie tego dnia. Zeszliśmy ze sceny, jak zwykle zresztą, mokrzy, wykończeni ale i maksymalnie zadowoleni, bo zagraliśmy naprawdę dobrą rzecz. Na samej górze klubu, w garderobie, podziękowaliśmy sobie jeszcze raz i pojechaliśmy w swoje strony-my do hotelu, a Marek na chatę. Dodać warto, że do hotelu jechaliśmy ok. godziny. Od 23 do 24 morles. Nocny korek w Londynie boli tak samo jak w Warszawie, w piątkowe popołudnie. W hotelu już nie dokazywaliśmy. Obmyślimy się i poszliśmy spać.


Manchester-27-29.09

Wyjazd do Manchesteru zarządzono był na 8. Zdążyliśmy zjeść śniadanie. Słońce od rana ostro operowało; było rześko, ale nie zimno. Ruszyliśmy z lekką obsuwą. Pan Janek, wiadomo, sen ueber alles. Wiózł nas Bogdan. W busie klasycznie się pospaliśmy. Zmęczenie się kumulowało. Pan Bogdan sprawnie powoził. Zrobiliśmy jedną przerwą regeneracyjną na stacji. Dojechaliśmy na miejsce po ok. 4-5 godzinach. Szukaliśmy hotelu, bo miasto rozkopane. Zanim wyleźliśmy z puszki odezwał się Kazik, albo raczej, usiłował się odezwać, bo z mówieniem nie miało to wiele wspólnego. Coś próbował wyświszczeć, wygwiżdzeć, ale mu nie szło. Zły znak, w Kanadzie, w Toronto, wyglądało to dokładnie tak samo. Zamiast głosu wydobywa się zeń dziwny charchot. Kierownictwo poczęło interweniować. Sprawnie wydano nam klucze, a Kazika powieziono do doktorów od gardła, żeby występ w ogóle mógł dojść do skutku, bo zanosiło się na powtórkę z rozrywki i to, masz ci Wiktor, znowu na Zachodzie, o ile w ogóle to cokolwiek zmienia.

Słów parę o hotelu. W czymś takim jeszcze nie mieszkaliśmy. Wielki, wiktoriański niemal zamek, ze strzelistą wieżą. Ogromny hall, a pokoje-po 7-8 metrów wysokości, w drewienku, z wykuszem po kominku, obok dwa fotele obite zielonym suknem. Brakowało tylko humidora i podgrzewacza do kieliszków od brandy. Pokój w pokój dzielony drzwiami-które za dawnych lat, zapewne otwierano, gdy przyjeżdżały większe grupy wycieczkowe. Całość nieco zapyziała, ale nawet mimo kurzu i patyny którym się pokryła, robiąca wrażenie.

Klub oddalony był od hotelu jakieś 50 metrów. Kolejne 50 metrów dalej była słynna Factory, w której nagrywali Joy Division i New Order. Była, bo teraz na jej miejscu stoi apartamentowiec. Pozostała poń jedynie pamiątkowa tablica na frontonie budynku. Poszliśmy na próbę na piechotę. Pod salą czekał już Boguś. Kiedyś bywał na wszystkich naszych koncertach w Polsce. Teraz mieszka w Szkocji, więc tutaj miał najbliżej. Martwił się, że nie będzie miał co ze sobą zrobić do powrotnego pociągu, który miał ok. 6 rano, ale, jak się miało później okazać, zupełnie niepotrzebnie.

Kazik na próbie nie śpiewał, oszczędzał gardło. Był u lekarza. Dostał doustnie i dodupnie steryd, który miał mu uratować gardziel doraźnie, na czas koncertu. My, trochę niepewni nadchodzących chwil, znikliśmy gdzieś w kazamatach bakstejdżu. Każdy po swojemu zabijał czas. Ja na ten przykład grałem z Panem Jankiem w Quizowanie. Świetnie nam szło.

Koncert zaczęliśmy nieśmiało. Podobnie jak Kazimnierz. Po 2-3 numerach i Kazik i my myśleliśmy że to już koniec, ale wtedy chyba właśnie lek naprawdę odpalił, i z numeru na numer wokalista nasz wracał do formy. Zupełnie inaczej niż my. Zmęczenie brało górę. Do tego na scenie było strasznie głośno, paczki i odsłuchy gadały średnio i z Glazem wciąż mieliśmy wrażenie, że coś nie stroi; a to my ze sobą, a to coś w gitarach. Dograliśmy oczywiście całą rzecz do końca, choć na dobrą sprawę nie wiem jak, bo na logikę stan Kaza nie powinien pozwolić na prawie 3-godzinny koncert, ale co to ludzi obchodzi, w jakiej kto z nas jest formie. Jak już żeśmy przyjechali, to nie po to, żeby rozczarowywać, tylko grać, bo od tego jesteśmy.

Ja i On na wsi, fot. On
Ja i On na wsi, fot. On
Po koncercie zostaliśmy chwilę w kanciapie. Ja, On Jan Zdun, był jeszcze Glazo. Mimo że nie miałem tego dnia chęci na alko, skusiłem się na jedną Koronę. Wymieniliśmy się opiniami po tym, czego byliśmy dziś częścią. Odstawiłem pustą butelkę na miejsce, i ruszyłem z całą resztą na pokoje. Po drodze pogadałem z Bogusiem. Namawiał, żeby wyjść gdzieś to uczcić, ale kompletnie nie miałem siły. Wiedziałem ponadto, że następnego dnia, w poniedziałek, muszę usiąść od rana do pracy, a piwkowanie po nocy wcale pracy nie służy. Za to On i inni koledzy wcale nie musieli. Gdy wchodziłem do windy, spotkałem Jego i Kajtka, jak szli na Guinessy. Ciągnęli żeby iść z nimi, ale odpuściłem. Rozłożyłem się na moim wiktoriańskim fotelu i odetchnąłem głęboko. Przysnąłem. Obudziłem się pół godziny później i wróciłem do wyra. Wciąż Go nie było.

Gdy się zbudziłem, leżał i spał w najlepsze. Nie pamiętam, która była godzina, jak się wtoczył. Sam pospałbym jeszcze dłużej, ale tam, w starym kraju, ktoś czeka na efekt moich prac. Dziarsko zabrałem się do dzieła. Ok.9 zgłodniałem i postanowiłem zejść na śniadanie. Próbowałem go zabrać ze sobą, ale kategorycznie odmawiał współpracy. Coś tam blekotał, że zamknęli z kolegami hotelowy bar, że ok. 4 dotarł, i że jedzenie jest przereklamowane, ale go nie posłuchałem. Gdy przyszedłem, zaparzyłem mu herbaty. Odżywał. Skończyłem pracę ok. 13. Wiedziałem, że nie możemy zmarnować takiego dnia w obcym mieście. Kategorycznym tonem nakazałem ablucje i ustaliłem godzinę wymarszu. Poszliśmy. Obydwaj.

Manchester to od niedawna drugie miasto Anglii. W 2012 przegoniło Birmingham. Mieszka w nim więcej ludzi niż w Warszawie. Mimo to, wydaje się być bardzo kompaktowe. Jest w nim ładna biblioteka, piękny ratusz i robiąca wrażenie katedra. Są też dwa stadiony. Old Traford i Etihad, Oba oddalone kawałek od centrum. Na Old Traford poszedł Kajtek i Glazo. Dla Kajetana była to wyprawa życia. Ja, zanim jeszcze szejkowie kupili klub, kibicowałem od zawsze City. Oczywistym więc było, że za cel wycieczki obierzemy sobie stadion. Miałem bowiem konkretne zamówienie do zrealizowania w sklepiku klubowym. Bardzo szybko, bo już po kwadransie drogi okazało się, że klub wyszedł frontem do klienta i swój punkt z merczem ma też na dałntałnie, przy ulicy handlowej. Zrobiłem więc zakupy tam, ale wcale nie zmieniliśmy trajektorii. Przedzieraliśmy się przez rozkopane miasto. Samo w sobie, oprócz kilku jasnych punktów, nie prezentowało się zbyt malowniczo. Do czasu. Parę kilometrów od głównych arterii skręciliśmy w boczną uliczkę, wiedzieni nadzieją, że zobaczymy tam coś ciekawego, No i bingo! Trafiliśmy na wspaniały kanał rzeczny. Uregulowany i żeglowny. Najpierw urokliwe osiedle małych domków przy kanale. Wzdłuż trotuar, a pod nami…droga z jeżdżącymi samochodami. Zupełnie jak w Holandii. Woda płynie wyżej niż leżą fundamenty. Idąc kanałem, którym przepływały długie, stare łódki, co chwila napotykając na śluzy, doczłapaliśmy do samego stadionu. Zaiste-kompleks jest ogromny. Zleźliśmy cały dookoła. Nie wchodziliśmy do środka na wycieczkę, bo już parę razy byłem na takich przechadzkach i jakoś mnie to nie kręci. Starczy, że zjedliśmy na nim drugie śniadanie, uprzednio kupione w spożywie. On kanapki i baton, a ja sałatkę tabule-która jak na sklepową, okazała się bardzo smaczna.

polnishe penner in der mitte der city, fot. autor


Powolnym krokiem wróciliśmy do zamczyska, podziwiając po drodze system śluz i wyrównywania poziomu wody. W pokoju odsapnęliśmy i poleżeliśmy w bezruchu. Z powodu tego że On miał wstręt po wczoraj a mi się nie chciało, nie zachodziliśmy jeszcze tego dnia do żadnego pubu. Postanowiliśmy pójść pod wieczór. Głód jednak chwycił mnie okrutny i wcześniej uparłem się na jedzenie. Znaleźliśmy idealne miejsce niedaleko hotelu. Chwilę później znalazł nas też Pan Janek, którego również głód wygonił z łóżka. Pobraliśmy rybę z fryturą i serem. Takiej bomby kalorycznej dawno nie przyjąłem. Nie dość że frytki i panierka na rybie, do tego wszystko zatopione wręcz w serze-no i oczywiście zero warzyw, tylko sos albo keczup. Nic dziwnego więc, że chwilę później, w pubie, upiłem połowę ciemnego Ale prawie jednym łykiem. I na tym jednym poprzestałem. Podobnie jak koledzy. Ten dzień, mimo że bez koncertu, dał nam też w kość. W końcu łaziliśmy po mieście cały dzień na nogach. Dochodziła 21, gdyśmy opuszczali pub. Ja, On i Pan Janek. Przed hotelem spotkaliśmy jeszcze jakieś niedobitki z naszej grupy, ale na nic więcej prócz spania nie mieliśmy ochoty, Tak też zrobiliśmy. Emeryckie pedały z Etihad.

Dzisiaj w Manchesterze kolejny dzień upałów. Słońce świeciło jak w lato, na wyjście wskazane krótkie koszulki. Przeszliśmy się jeszcze po mieście chwilę przed odjazdem. Dokupiliśmy pamiątki i prezenty. Zjedliśmy obiad, tam gdzie wczoraj. Tym razem wziąłem jagnięcego kebsa, który też okazał się wyzwaniem. Jemu za to zasmakowała frytura z serem. O 14 przyjechały taksówki, żeby zawieźć nas na lotnisko do…Liverpoolu. Widocznie tani przewoźnik lata tylko stamtąd. Droga zajęła niecałą godzinę, za to miałem okazję zobaczyć słynne John Lennon Airoprt, które niczym się nie różni od innych lotnisk, chyba że tylko tym, że ma fajnego patrona.

zwei polnishe penner , fot. autor
zwei polnishe penner , fot. autor
Lecimy więc do Modlina, po prawie tygodniowej rozłące z krajem i z rodzinami. Lądujemy za niecałe 50 minut. Obok mnie lecą Anglicy. Dokazują, piją browary. Pełni energii i wigoru. Może jakiś wieczór kawalerski albo integracyjny wyjazd na białe niedźwiedzie. Może. Czasami mam wrażenie, że nasza grupa młodzieżowa to takie dziwolągi, które, nie wiedzieć czemu, wciąż jeszcze grają i ludzie chcą ich słuchać. Powiem Wam, że dawno się tak nie cieszyłem na powrót z Zachodu. Zwykle mi się tam podobało i nadal tak jest. Podczas tego triduum jednak uświadomiłem sobie, jak wielkim jestem szczęściarzem. Że mam dokąd i do kogo wracać. I że te powroty są zawsze do Polski. Nieudanej wersji demokracji liberalnej, w której są moi bliscy i przyjaciele; i jak bardzo dla wielu z nas, tam na emigracji, to ważne i ciężkie do zaakceptowania, że nie mają tego luksusu, choć w zamian mają niskie podatki i wyższy socjal. Mądrzejszych polityków i smaczniejsze kebaby. Większe domy na mniejszy kredyt i gwarancję zatrudnienia. Mają też rok w rok nas, a my mamy ich.



Jarosław Ważny (ur. 27 października 1982 r. w Tomaszowie Lubelskim) – polski dziennikarz, muzyk grający na puzonie. Pierwotnie związany z takimi formacjami jak: Większy Obciach, The Bartenders i deSka, Vespa. 25 Marca 2008 oficjalnie został muzykiem zespołu Kult wraz z Wojciechem Jabłońskim. Zastąpił w sekcji dętej Krzysztofa Banasika. Występuje również z zespołem Buldog oraz od lutego 2009 r. z projektem El Doopa. Jest absolwentem dziennikarstwa UW. W latach 2003-2005 pracował dla Warsaw Voice. Od 2005 roku jest pracownikiem biura prasowego Platformy Obywatelskiej. Od 2006 roku w Sejmie RP jako specjalista od Public Relations.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz