poniedziałek, 20 lipca 2015

Koncert na Piękną, Bestię i Anioła

Jimmy Thomas, Laurie Garman i Mark "Bestia" Olbrich w Jazz Cafe POSK (fot. Artur Grzanka)
Alessandro Cinelli (fot. Sławek Orwat)
Blues nie jest sztuką komplikowania - powiedział mi kilka miesięcy temu Mark Olbrich w pubie Big Chill House niekaleko londyńskiego dworca King'Cross, tego samego, na którym ponoć mieści się dostępny tylko dla czarodziejów magiczny peron 9¾. Przyznam się, że kilka dni po zjawiskowo nieskomplikowanym show Mark Olbrich Blues Eternity w znajdującym się na King Street Jazz Cafe POSK wsiadając w centrum Londynu do pociągu, kilkukrotnie rozejrzałem się ukradkiem, czy przypadkiem w okolicy peronów 9 i 10 nie natknę się na zaraźliwy uśmiech Jimmy'ego Thomasa lub zamyślone spojrzenie Laurie Garmana, którzy swoimi dialogami na wokal i harmonijkę 20-go czerwca oczarowali nie tylko mnie. Blues Eternity wystąpił w Jazz Cafe POSK w nieco zmienionym składzie w porównaniu z tym, który 10-go czerwca 2013 w toruńskim Hard Rock Pubie Pamela nagrał materiał na płytę uznaną przez czytelników bluesonline.pl. albumem roku 2014.
Igor Nowicki, Eddie Angel, Jimmy Thomas, Alessandro Cinelli, Laurie Garman i Mark "Bestia" Olbrich
(fot. Artur Grzanka)

Eddie Angel (fot. Sławek Orwat)

Z tamtej ekipy zabrakło tym razem innego czarodzieja harmonijki Paula Lamba, trzykrotnego bluesowego perkusisty roku w UK Sama Kelly oraz 21-letniego pianisty Joe McCormaca, których znakomicie zastąpili: wspomniany już Laurie Garman, 25-letni przedstawiciel jednego z najznamienitszych rodów Italii i - jak wróży mu się na Wyspach - godny następca Charlie Wattsa - perkusista Alessandro Cinelli oraz... cichy bohater tego wieczoru, toruński pianista Igor Nowicki. Pozostała trójka muzyków została nienaruszona. Zawodowo kokietujący solówkami zebrane na widowni panie gitarzysta Eddie Angel, umiejętnie i z wrodzonym wdziękiem trzymajmy władzę basista Mark "Bestia" Olbrich oraz fizjonomią, wokalem i sposobem bycia do złudzenia przypominający Johnny Lee Hookera 76-letni Jimmy Thomas. Ta pokoleniowo-kulturowa mieszanka doskonale rozumiejących się facetów okazała się być niezwykle energetyczna, a rosnąca z każdym utworem temperatura sali objawiała się coraz mniejszą ilością odzieży na rozgrzanych ciałach zebranej tego wieczoru publiczności.

Jimmy Thomas (fot. Artur Grzanka)
Urodzony w 1939 roku nieopodal rzeki Missisipi Jimmy Thomas już od wczesnego dzieciństwa przesiąkał bluesem, a sam Albert King był bliskim przyjacielem jego rodziny. To właśnie za jego namową będąc jeszcze uczniem szkoły średniej Jimmy założył swoją pierwszą kapelę o nazwie The Trays. Gdy zapytałem Jimmy'ego Thomasa tuż przed koncertem, od ilu lat jest na scenie, odparł krótko - odkąd pamiętam. W 1958 roku wyjechał do St. Louis, gdzie spotkał niejakiego Izeara Lustera Turnera Juniora bardziej znanego jako Ike Turner, który szukał akurat wokalisty do swojego Kings of Rhythm. Jimmy śpiewał z Ike'em osiem lat dokładając się twórczo do takich hitów grupy jak "The Darkest Hour" czy "Jack Rabbit". Ośmioletnia przygoda Jimmmy'ego Thomasa z muzykiem, z którym występowali tacy mistrzowie jak Howlin' Wolf, Sonny Boy Williamson II czy Elmore James oraz wspomniane wpływy Alberta Kinga nie mogły nie pozostawić śladu na artystycznej tożsamości utalentowanego chłopaka znad Missisipi, gdzie wszystkie współczesne bluesowe standardy w czasach jego młodości były przekazywanymi z pokolenia na pokolenie za pomocą DNA domowymi przyśpiewkami. To właśnie z rodzinnych opowieści i ludowej tradycji Jimmy Thomas poznał genezę niemal całego kanonu bluesa. W roku 1969 osiadł w Londynie, gdzie oprócz własnych płyt, wydawał także popularne kompilacje pod szyldem Northern Soul Classics.

Mark "Bestia" Olbrich , Jimmy Thomas i Laurie Garman (fot. Artur Grzanka)

Jimmy został zesłany mi z nieba - wyznał w Big Chill House Mark Olbrich. Stwierdzenie to przyjąłem niczym dogmat, bo skoro tak mówi "Bestia", to musi to być prawda. 20-go czerwca to jakże pobożne skojarzenie zderzyłem z uroczym, diabelskim uśmieszkiem wpatrzonego we mnie ze sceny Jimmy'ego Thomasa, który jakby chciał mi powiedzieć - Ty tu takie myśli masz w głowie, jakbyś nie wiedział, kto Johnsonowi gitarę stroił. Aby więc zbyt długo pobożnością niebiosom się nie narzucać, z prędkością biegających po gryfie gitary palców Eddie Angela przeniosłem wzrok na cichego bohatera tego wieczoru (chyba już raz tak go nazwałem) toruńskiego mistrza klawiatury rodem z Mierzei Wiślanej Igora Nowickiego, o którego szybkim odnalezieniu się w zespole "Bestia" wyraził się następująco: "Jak tylko z nami zaczął, to nie mógł skończyć i powiedział - this is this what I want to do. Blues is the devil's music, a w nim jest dusza diabła, he's got it!".

Eddie Angel i Igor Nowicki (fot. Agata Jankowska)
Żeby więc tym razem uciec myślami od tego co wydarzyło się na Crossroads, przeniosłem je równie szybko jak poprzednie do rozmowy z Igorem, na jaką udało mi się go namówić kilkanaście minut  przed występem. "Czym jest to tajemnicze COŚ, co według Marka posiadasz?". Igor najpierw zaprezentował mi uroczą salwę śmiechu, która kiedyś na 100% posłuży mi za radiowego jingla, a po chwili bardzo poważnie dodał: "Chyba to nie ja powinienem odpowiadać na to pytanie. Mam szczęście grać z lepszymi ode mnie i uważam, że to jest jedna z najważniejszych rzeczy w życiu muzyka". Prawie od razu skonfrontowałem w myślach słowa Igora z tym, co kiedyś mi powiedział Mark Olbrich - jak Jimmy na scenie robi swoje, to baby płaczą mimo, że połowa z nich nie zna angielskiego, a do tego jest jeszcze Laurie na harmonijce - jedyny biały człowiek, który grał z Marleyem... "Ręce ci czasem drżą?", zapytałem Igora niczym lekarz doszukujący się u pacjenta nadczynności tarczycy.

Igor Nowicki i Eddie Angel raz jeszcze (fot. Artur Grzanka)
"Przyznam szczerze - wyznał jak na spowiedzi Igor Nowicki - że drżały mi zdecydowanie na pierwszym wspólnym koncercie z Jimmym, natomiast potem okazało się, że on daje z siebie tyle i to daje nie tylko publiczności, ale i muzykom na scenie i dzieli się tak nieprawdopodobnie ogromną energią, że wszelkie obawy szybko ustępują". I rzeczywiście... nigdy nie zapomnę momentu, kiedy podczas koncertu Jimmy opuścił na chwilę należącą do frontmana centralną część sceny i z nieodłącznym uśmiechem pofatygował się w stronę Igora, aby zainspirować go do nieziemskiej solówki, której efektem były gromkie owacje publiczności. Dopiero po kilku dniach miałem się dowiedzieć ukrytego znaczenia tej scenicznej wycieczki Jimmy'ego.

Igor Nowicki, Eddie Angel, Alessandro Cinelli, Laurie Garman i Mark "Bestia" Olbrich (fot. Artur Grzanka)

Oglądanie ich wszystkich na żywo było dla mnie wyjątkowym przeżyciem zwłaszcza, że taka okazja nadarzyła mi się po raz pierwszy od pamiętnej rozmowy z Markiem.

Jimmy Thomas i Laurie Garman (fot. Sławek Orwat(
Wyobraźnia pomogła mi już wprawdzie o wiele wcześniej poukładać sobie w głowie wszystkich bohaterów tego widowiska niczym fotografie w albumie lub płyty na półce, ale nie po raz pierwszy w moim życiu zderzenie tak dopracowanej wizji z żywym występem sprawiło, że nagle cała ta układanka w oka mgnieniu zaczęła się sypać i wyzwalać z ograniczonych ram mojej wyobraźni, a scena okazała się nie po raz pierwszy być miejscem, gdzie istnieje życie, które tętni i które nie ma najmniejszej ochoty podporządkowywać się jakimkolwiek kalkulacjom i temu wszystkiemu, czego w dziennikarzach i krytykach muzycznych artyści nie cierpią najbardziej - manii nieustannego klasyfikowania i szufladkowania ich muzyki w precyzyjne katalogi, działy i gatunki.
Eddie Angel, Alessandro Cinelli, Laurie Garman i Mark "Bestia" Olbrich i Jimmy Thomas (fot. Artur Grzanka)

Jimmy Thomas (fot. Sławek Orwat)
Blues Eternity znakomicie potrafi budować napięcie i z apetytem karmi się energią wysyłaną od publiczności szczodrze odwzajemniając jej własną, posiadającą siłę kilkukrotnie większego rażenia.

Panowie rozpoczęli krótkim setem z Eddiem Angelem na wokalu. Chicagowski "I Wish You Would" Billy Boy Arnolda, „Come On (Let the Good Times Roll)” Earla Kinga, nowoorleański "Sick & Tired" i na koniec "Sky Is Crying" Elmore Jamesa, które niczym przygotowanie artyleryjskie oczyściły pole dla wchodzącego na scenę z towarzyszeniem burzy oklasków Jimmyego Thomasa, który jak to ma ostatnio w zwyczaju, także i tym razem rozpoczął od nostalgicznej kompozycji Eddiego Jonesa "The Things That I Used To Do".

Igor Nowicki (fot. Sławek Orwat)
Według informacji, jaką posiadam od Marka piosenka ta jest Jimmy'emu bardzo bliska, bo w jego mniemaniu mówi ona o rozpadzie jego pierwszego małżeństwa i kiedy on już z siebie ten ból wyda, mówi "I’m ready" i wtedy zaczyna się "I’m Ready" Willie Dixona. Po niej nastąpiła niesamowita wymiana emocji pomiędzy Jimmym i Eddiem Angelem w numerze Sonny Boy Williamsona "Don’t Start Me Talkin'". Euforię na widowni wywołały "Just Your Fool" Buddy Johnsona, klasyk Muddy'ego Watersa "Mannish Boy", "Smokestack Lightning" Howlin' Wolfa oraz trzy kompozycje z przygotowywanego albumu "Remember Me",  "Hide the Hand" i "Amtrak".

Matk "Bestia? Olbrich (fot. Artur Grzanka)
Koncert zakończył numer "Walk right in, walk right out" czyli piosenka o tym, że bez kobiet nie byłoby bluesa, a potem... były już tylko owacje na stojąco i oczekiwanie na bisy, na koniec których pojawił się nieśmiertelny "Crossroads" Roberta Johnsona.

Pod koniec lat 60 ubiegłego stulecia młody Mark Olbrich wraz ze Zbigniewem Hołdysem, Wojciechem Waglewskim Janem Pileckim i Andrzejem Koziołem współtworzyli niezwykle jak na tamte czasy awangardową grupę RH- prawdopodobnie pierwszy rockowy band w Polsce nie wywodzący się z tradycji big bitu, który w roku 1970 wsławił się wystawieniem pierwszej polskiej rock opery "Wyprawa do Atlantydy". W tych czasach - wspomina Mark Olbrich - Józef Skrzek dopiero się przebijał i przychodził grać tu i tam. SBB jako Silesian Blues Band powstał dopiero w roku 1971. Nam te rzeczy przychodziły łatwo, a do tego co było przed nami, mieliśmy zdrowy brak respektu.

Jimmy Thomas, Mark "Bestia" Olbrich i Laurie Garman (fot. Artur Grzanka)
Na Wyspach Mark znalazł się w niezwykłych okolicznościach, ale szczęśliwie dla niego działo się to w czasie, kiedy tacy giganci bluesa jak Johnny Lee Hooker, Muddy Waters, Freddie King czy Luther Allison grali w Londynie niemal codziennie. Mark niczym dziecko szczęścia, które otrzymało od losu nieoczekiwany prezent, słuchał, chłonął, odkrywał i... paradoksalnie poszedł pod prąd, wybierając podobnie jak kilkukrotnie w swojej karierze uczynił to Eric Clapton odwrotny kierunek fascynacji niż zrobili to Józef Skrzek i wiele innych znakomitości tamtej epoki w Polsce i na świecie.

Od bluesa poprzez rock and rolla aż do rocka skrajnie progresywnego, a nawet ocierającego się o romans z jazzem podążała wówczas ogromna liczba znakomitych instrumentalistów. Istniał nawet pewien rodzaj zdrowej rywalizacji

Mark "Bestia" Olbrich (fot. Sławek Orwat)
polegający na tym, kto wymyśli jeszcze bardziej zapętlone i bardziej skomplikowane pasaże i nagra najbardziej karkołomną wędrówkę po skalach, a umiejętności techniczne poszczególnych instrumentalistów decydowały o ich miejscu w szeregu niczym umiejętności piłkarzy Brazylii o ich dominacji w futbolu na początku lat 70'. Muzyka jaką grał RH- była w miarę ciężka i jak z perspektywy lat ocenia ją sam "Bestia", było to coś pomiędzy Yes, King Crimson i Coloseum. Wychodząc więc z takiego grania, ceniony basista z ugruntowaną pozycją na rynku polskim postanowił na przekór obowiązującym trendom podążać w kierunku muzyki w założeniu jej twórców prostej i zarazem w swojej prostocie genialnej, muzyki uczucia, muzyki dopisywanej  jako dodatek do autentycznych historii, czasem zabawnych, czasami dramatycznych, czyli historii składających się na niemal każde ludzkie życie, a w przypadku pionierów bluesa życie tętniące w bezkresie plantacji bawełny w świecie, w którym blues był rodzajem ich wewnętrznej emigracji od wypracowywanej w pocie czoła szarej codzienności, był muzyką wyrażającą dramat i jakże często odtwarzającą osobiste historie samych autorów i otaczającego ich środowiska.

Igor Nowicki (fot. Artur Grzanka)

Jimmy Thomas i Igor Nowicki (fot. Artur Grzanka)
Dwukrotnie wspomniałem, że cichym bohaterem tego wieczoru był klawiszowiec Igor Nowicki. Kiedy kilka dni po koncercie rozmawiałem telefonicznie z Igorem, nasz znakomity pianista sam przyznał, że w pewnej chwili londyńskiego show miał niewielki moment kryzysu, z którym dzięki wspomnianej energii Jimmy'ego Thomasa znakomicie sobie poradził. Igor jako jedyny z występujących tego dnia muzyków grał znacznie dłużej od pozostałych kolegów z Blues Eternity. Tuż przed ich występem miał bowiem miejsce recital młodej toruńskiej wokalistki Asi Czajkowskiej-Zoń, która tego dnia świętowała światową premierę nagranej podobnie jak album Blues Eternity w magicznej atmosferze HRP Pamela debiutanckiej płyty Some of my favs LIVE.

Eddie Angel i Mark Olbrich gościnnie podczas recitalu Asi Czajkowskiej-Zoń (fot. Artur Grzanka)
fot. Agata Jankowska
Asia wystąpiła w Jazz Cafe POSK z towarzyszeniem znakomitych toruńskich muzyków: Marcina Grabowskiego - bas, Waldemara Franczyka - perkusja oraz... Igora Nowickiego - piano. Wokal Asi Czajkowskiej-Zoń łączy w sobie ogromną siłę z niezwykłą subtelnością i zmysłowością barwy, co pozwala tej wokalistce z gracją poruszać się pomiędzy jazzem, bluesem, rockiem i wysokiej jakości piosenką popularną i co sprawia, że jej twórczości nie sposób sztywno zaszufladkować, a jej interpretacje powszechnie znanych standardów znacznie różnią się od ich najpopularniejszych wykonań. Jestem wręcz przekonany, że efekt ten jest przez artystkę w dużym stopniu zamierzony. W rozmowie, na jaką udało mi się namówić Asię kilka tygodni temu, ta utalentowana torunianka wyznała, że największą wartością, jaką jej zdaniem może nieść muzyka, jest dostrzeżenie tego nie do końca zdefiniowanego kryterium, w którym mieści się gust, wrażliwość i wartości estetyczne, natomiast wszelkie rozprawianie o gatunkach służy w jej opinii jedynie zaspokajaniu próżności krytyków muzycznych, którzy uwielbiają wszystko wkładać do szufladek, szukać skojarzeń i nawiązań czując się bezpiecznie dopiero wtedy, kiedy wszystko mają po swojemu posegregowane.

fot. Agata Jankowska











fot. Agata Jankowska
Asia porównała także w tej rozmowie muzykę do sztuki kulinarnej wyrażając pogląd, że podobnie jak potrawa potrafi być albo smakowita albo nie, tak również istnieje dobra lub zła muzyka, która może wzmagać u słuchacza apetyt na jej kolejne wysłuchanie lub też odwrotnie - powodować niestrawność już po pierwszym kontakcie. Czasami także zły sposób jej podania w opinii Asi Czajkowskiej-Zoń jest w stanie odebrać apetyt na ponowny z taką muzyką kontakt. Zdecydowanie muzyka podana przez moja rozmówczynię 20 czerwca w Jazz Cafe POSK podobnie jak ta pochodząca z jej debiutanckiego krążka Some Of My Favs LIVE była zniewalająco apetyczna, a dzięki znakomitej trojce towarzyszących artystce instrumentalistów już po niewielkiej degustacji, zasłuchana widownia nie kryla wilczego apetytu na wystawną ucztę, której efektem nie było bynajmniej przejedzenie, a wręcz przeciwnie - ogromna chęć powracania na Asi koncerty, tak jak powraca się do ulubionych restauracji, aby znów smakować przyrządzane tam specjały i po raz kolejny zamówić swoje ulubione danie.

Z Jimmy Thomasem i Asią Czajkowską-Zoń w Jazz Cafe POSK (fot. Artur Grzanka)
Asia Czajkowska-Zoń i Marcin Grabowski (fot. Artur Grzanka)
Asia wykonała w Jazz Cafe POSK zestaw nieśmiertelnych standardów wzbogacony o jej autorską piosenkę "There's a place". W jej koncertowym secie odnaleźć można było takie smakołyki jak "Blue skies Am" Irvinga Berlina, pochodzący z opery George’a Gershwina Porgy nad Bess standard "It ain't necessarily so", piosenkę z repertuaru Anny Serafińskiej "Kobiety których nie ma" Agnieszki Osieckiej i Włodzimierza Nahornego, uwielbianą nie tylko przeze mnie genialną balladę Czesława Niemena do wiersza Adama Asnyka "Jednego serca", której wersja zaśpiewana przed trzema laty przez Fryderyka Ngueyena z zespołu Katedra jest mi szczególnie bliska. Ponownie pojawił sie Gershwin w kompozycji "Summertime", a na koniec klasyk Ewy Bem "Moje serce to jest muzyk" Wojciecha Młynarskiego i Jacka Mikuły. Rarytasem recitalu Asi Czajkowskiej-Zoń była kompozycja "Everyday I have the blues" z gościnnym udziałem Marka Olbricha i Eddiego Angela, którą na własny użytek nazwałem bluesem na na Piękną, Bestię i Anioła. 

Występ Asi Czajkowskiej-Zoń. Na pierwszym planie Igor Nowicki (fot. Agata Jankowska)
fot. Artur Grzanka
Muzyka na którą składa się zmysłowy wokal Asi, znakomita sekcja rytmiczna oraz zniewalające piano Igora Nowickiego zawiera nieprawdopodobny ładunek emocjonalny oraz łączy w sobie subtelną delikatność z głębią, która pozwala słuchaczowi zanurzyć się i płynąć po najintymniejszych zakątkach wrażliwości tej utalentowanej wokalistki, która z każdym kolejnym utworem coraz bardziej obnaża przed nami swą dusze, a pastelowa paleta barw jej głosu raz po raz rozbłyska precyzyjnie kontrolowana ostrością niczym dobrze przyprawiona potrawa, której wykwintny smak czujemy jeszcze długo po posiłku.

W poniedziałek 29 czerwca, nieco ponad tydzień po londyńskim koncercie w Jazz Café POSK w toruńskim Hard Rock Pubie Pamela miała miejsce polska premiera albumu Some Of My Favs LIVE. Premiera tego wydawnictwa z założenia była dwuczęściowa - Londyn był ze względu na to, że dwaj londyńscy muzycy zagrali gościnnie na koncertowej płycie Asi, a toruński Hard Rock Pub Pamela, to miejsce, w którym w październiku ubiegłego roku płyta została zarejestrowana. 
Blues na Piękną, Bestię i Anioła (fot. Artur Grzanka)
Igor Nowicki (fot. Artur Grzanka)
Polskiej premierze towarzyszyła wystawa zdjęć Agaty Jankowskiej, która zaprezentowała na niej fotografie wykonane podczas londyńskiej premiery tego krążka. W toruńskim koncercie wzięli odział: Rafał Zwierzak Zieliński (solo), Asia Czajkowska-Zoń z zespołem w składzie: Waldemar Franczyk perkusja, Igor Nowicki instrumenty klawiszowe, Marcin Grabowski gitara basowa) oraz grupa Los Angeles Trio. Dobór artystów na ten wyjątkowy wieczór nie był przypadkowy. Artystów łączy bowiem wcześniejsza współpraca w ramach różnych projektów. Występ muzycznych przyjaciół w HRP Pamela wygenerował wiele ciekawych sytuacji scenicznych. Asia śpiewała gościnnie ze Zwierzakiem i z Los Angeles Trio - z każdym z wykonawców dwa utwory na koniec ich seta. Składające się z bydgoskich i toruńskich muzyków Los Angeles Trio zagrało w składzie: Bogdan Hołownia - fortepian, Andrzej "Bruner" Gulczyński - kontrabas oraz Józef Eliasz - perkusja.

Mark "Bestia" Olbrich i Asia Czajkowska (fot. Agata Jankowska)
Asia Czajkowska-Zoń i Marcin Grabowski (fot. Agata Jankowska)
Zespól powstał w 1994 roku i gra muzykę w klimacie charakterystycznym dla Zachodniego Wybrzeża USA - nienagannie elegancką, klarowną, relaksująco - swingującą, unoszącą w sobie zapach nadmorskich promenad i dyskretny urok luksusowych nocnych klubów Miasta Aniołów. Liderem i zarazem duszą i natchnieniem tria jest posiadający dyplom Berklee College of Music w Bostonie Bogdan Hołownia - wybitny pianista, ceniony i lubiany w środowiskach jazzowych po obu stronach oceanu. 
Asia Czajkowska-Zoń i Marcin Grabowski (fot. Agata Jankowska)
Waldemara Franczyk (fot. Artur Grzanka)
Olbrzymia wiedza muzyczna, niezliczone koncerty oraz natura muzyka ciągle poszukującego nowych dróg, zapewniają mu zasłużenie godne miejsce wśród elity polskich pianistów jazzowych. Na kontrabasie towarzyszy mu Andrzej "Bruner" Gulczyński, niegdyś basista Nocnej Zmiany Bluesa, obecnie prowadzący własny kwartet jazzowy Brunerschaft. Z racji bardzo wysokich umiejętności muzycznych "Bruner" często jest zapraszany do współpracy przez wielu muzyków i zespoły jazzowe. Perkusistą tria jest Józef Eliasz - niekwestionowany mistrz w swojej profesji, którego kunszt techniczny, niezwykła wrażliwość muzyczna i doświadczenie stawiają go w ścisłej czołówce perkusistów jazzowych naszego kraju. Ten znakomity instrumentalista prowadzi także z sukcesami własny big band będąc jednocześnie właścicielem i animatorem klubu jazzowego Eljazz w Bydgoszczy. Muzycy Los Angeles Trio wykonują m.in. tak popularne polskie przeboje ostatnich kilkudziesięciu lat jak "Ada to nie wypada", "Sex appeal" czy "Groszki i róże", które stały się dla nich inspirującym materiałem do poszukiwania zupełnie nowych aranżacji.

fot. Artur Grzanka
Jak już wspomniałem, smaczku londyńskiemu występowi Asi Czajkowskiej-Zoń dodali gościnnym udziałem w utworze "Everyday I Have The Blues" dwaj czarodzieje z Blues Eternity - Mark "Bestia" Olbrich i Eddie Angel, którzy wraz z resztą swojego bandu udowodnili, że prostota bluesa potrafi nieść podobne pokłady emocji, jakie wyzwalają najbardziej rozbudowane popisy instrumentalnych żonglerów rocka czy kaskady skomplikowanych solówek wirtuozów jazzu i fusion. Mark Olbrich podczas blisko trzygodzinnej rozmowy w pubie Big Chill House wyłożył mi wiele niesłychanie ważnych prawd na temat muzyki, którą pokochał najbardziej, a sedno swoich poglądów zawarł w następujących słowach: "Blues nie jest muzyką, tylko przekazem w sposób muzyczny tego, co grającemu siedzi w duszy i w głowie. Dopóki tego nie złapiesz, to nie masz pojęcia, czym jest blues.."

Wspólne zdjęcie z Legendą bluesa (fot. Artur Grzanka)

Pamiątkowe ujęcie z Laurie Garmanem
Od jakiegoś czasu próbuję łapać to wszystko, co o bluesie powiedział mi Mark. Jestem tez przekonany, ze Blues Eternity mógłby swoimi koncertami regularnie oczarowywać miłośników bluesa w naszym kraju, gdyby tylko w ojczyźnie lidera tej formacji znalazł się konkretny i pełen entuzjazmu promotor. Bluesa w Polsce grało i gra wiele znakomitości, ale tylko w tym jedynym przypadku urodzony przed laty nad Wisłą mistrz gitary basowej mógłby swoim rodakom przywozić znad Tamizy urodzonego nad

Z Alessandro Cinelli
Missisipi artystę totalnego mającego na koncie występy z jednym z najbardziej zasłużonych zespołów świata. Być może jestem niepoprawnym romantykiem, ale bardziej niż w pojawienie się takiej osoby wierzę w magiczne właściwości peronu 9¾ na dworcu King'Cross, dzięki którenu panowie z Blues Eternity mogliby błyskawicznie i bez pośredników przybywać w dowolnej chwili do Warszawy. Wszak o zapomnianym peronie* na stacji Warszawa Zachodnia od lat krążą legendy. Wiadomo

Też próbowałem, ale tylko wózek się przedostał :-)
też, że w  tak "solidnej" instytucji, jaką jest PKP, nikt z decydentów nie pozwoliłby projektantom zapomnieć o najmniejszym nawet detalu. Wspomniana legenda głosi, że przy ulicy Tunelowej miał rzekomo kiedyś powstać nowy dworzec Warszawa Zachodnia i dziwnym zbiegiem okoliczności w planach tej inwestycji nie uwzględniono  właśnie peronu nr 8. Dlaczego? Oficjalnie tego nie wie nikt. Ja jednak jako wieloletni pasjonat kolejnictwa i "Poczekalni PKP" Eli Mielczarek, wietrzę w tym niedopatrzeniu cichą zmowę... czarodziejów, których pośród kolejarzy podobnie jak wśród muzyków od lat nie brakuje. Kto wie, czy zapomniany peron nr 8 nie stanie się w bliżej nieokreślonej przyszłości końcówką niedostępnej dla zwykłych śmiertelników linii kolejowej, której początku należy szukać na londyńskim peronie 9¾. Cokolwiek w tej sprawie się wydarzy, ufam, że Mark Olbrich Blues Eternity czy to przy pomocy magii czy też twardo stąpających po ziemi promotorów jeszcze nie jeden raz oczaruje polskich fanów Bluesa.



Obszerny wywiad z Markiem Olbrichem 
 można przeczytać tutaj
 Wywiad z Asią Czajkowską-Zoń 
znajduje się tutaj

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz