poniedziałek, 4 sierpnia 2014

"Wierzę, iż to co najlepsze, jeszcze wciąż przede mną" - 4-go sierpnia gościem Polisz Czart będzie Wojciech Piłat, który specjalnie dla nas przyleci z... Warszawy

Początki
Wiosna 1995 r., bodajże kwiecień, kiedy to rodzice, mając zapewne dość moich ciągłych próśb, wracają z wycieczki do Kazimierza z kupioną dla mnie tanią gitarą klasyczną firmy Prince. I jakkolwiek kabotyńsko by to nie zabrzmiało – nic już nie było takie samo. Jak widać, na gitarze gram od prawie dwudziestu lat. Od kilkunastu lat piszę muzykę, a od ok. 10 lat również teksty. I wciąż mozolnie i nieporadnie staram się spełnić jako artysta. Może kiedyś w końcu się uda? Czy było coś wcześniej? Krótka fascynacja keyboardem u kolegi z bloku. Nieudolnie, acz z pasją tworzone na komputerze moduły muzyczne (pliki .mod, .s3m, .xm – czy ktoś to jeszcze pamięta?). I Eddie Van Halen w teledysku do „Can’t stop lovin’ you” emitowanym w godzinach porannych na kanale „Polonia 1”, który podczas solówki robił bardzo dziwne rzeczy z potencjometrem (czego wówczas nie wiedziałem) głośności. 

O ile pamiętam, to wtedy po raz pierwszy naprawdę zwróciłem uwagę na ten instrument. Choć lekcje gry techniką klasyczną brałem prawie rok, to tak naprawdę już po kilku miesiącach wiedziałem, że granie wprawek F. Sora czy M. Giulianiego to nie to, o co mi chodzi. Mój nauczyciel był mądrym człowiekiem, dlatego też zorganizował mi spotkanie z Tomkiem Dąbrowskim, byłym gitarzystą Bajmu. Pamiętam, że na pierwszej lekcji czułem się dość nieswojo, gdy po raz pierwszy wziąłem kostkę gitarową do ręki. Ale potem było już tylko lepiej. Grałem naprawdę sporo, a na jam session niestrudzenie męczyliśmy z kolegami repertuar Hendrixa, Led Zeppelin, Deep Purple, ale też Mercyful Fate, Judas Priest, Helloween, Gamma Ray, Van Halen. Czysta wypadkowa gustów, dla każdego z obecnych coś miłego. Aczkolwiek u mnie w domu rychło zdetronizował ich wszystkich Joe Satriani. I choć dość szybko przestałem brać lekcje u Pana Tomka, to czułem się na gitarze coraz pewniej.

Na tyle pewnie, żeby nie tylko próbować opanować cudze utwory, ale też stworzyć coś własnego. Choć zaczynaliśmy granie od coverów, to od początku chcieliśmy tworzyć własny materiał. Początki były bardzo trudne, ale szybko pisanie muzyki stało się dla mnie chyba nawet ważniejsze, niż sama gra na instrumencie. A fascynacja aranżacją i harmonią rozwinęła się u mnie do tego stopnia, że gdy w 2005 r. zdecydowałem się zdawać na Wydział Jazzu i Muzyki Rozrywkowej Akademii Muzycznej w Katowicach, to nie na wydział instrumentalny, lecz właśnie na kompozycję i aranżację.

White Crow 

Kiedy się po raz pierwszy spotkałem się na próbie z Michałem i Alkiem, nazywali się „Cross Contour”, a może nawet „Graveyard”. Pojęcie zespołu było zresztą dość umowne, skład był bowiem bardzo zmienny. Jednak jesienią 1998 r., już z Pawłem na wokalu, postanowiliśmy przybrać nazwę „White Crow” i - jak się okazało - tak powstał pierwszy ze znaczących zespołów w moim życiu. Już w 1999 r. pierwsze demo, pierwsza sesja w studio nagraniowym u Mariusza Killiana z Convent. Pierwszy poważniejszy koncert w nieistniejącym od dawna klubie „Hacjenda”, potem kolejne, w tym całkiem poważne na Juwenaliach w latach 2000 i 2001.


Coraz więcej własnych utworów, nieodmiennie inspirowanych Deep Purple, Judas Priest czy Megadeth, ale także coraz ważniejszym dla mnie, a mało jeszcze u nas znanym Dream Theater. I decyzja – nie chcemy nagrywać kolejnego dema. Mamy dostatecznie dużo własnego materiału i chcemy nagrać PŁYTĘ. Trzeba sporo wyobraźni, by mieć świadomość, co to postanowienie wówczas znaczyło. Był 2000 rok. Internet raczkował, podobnie jak technologia sprzętu do home-recordingu. Owszem, profesjonalne studia nagraniowe działały na warunkach komercyjnych, jeżeli więc kwota typu 100+ zł za godzinę pracy nie była problemem, nawet zgraja dziewiętnastolatków takich jak my mogła sobie siedzieć w studiu do woli. Rzecz oczywista, że nie mieliśmy podpisanego żadnego kontraktu. Mariusz Killian był wówczas w Lublinie człowiekiem-instytucją. Perkusista zespołu Convent, właściciel sklepu muzycznego, to w jego Killsound Studio nagrywaliśmy pierwsze demo.

Szybko ustaliliśmy, iż to tam nagramy nasz pełnowymiarowy debiut. Nagrania rozpoczęły się w 2000 r. W 2004 r. ostatecznie udało się je zakończyć, zmiksować materiał, by wydane własnym sumptem w 2005 r. „Creatio ex Nihilo” mogło wreszcie ujrzeć światło dzienne. Do czasu zakończenia sesji dwa razy usuwaliśmy wszystkie zarejestrowane na taśmie ślady i nagrywaliśmy całość od nowa, a także przeprowadziliśmy się całym zespołem do Warszawy. Z uwagi na niemożność dogrania terminów, wokale Maćka (który w międzyczasie zastąpił Pawła) nagrywaliśmy u mnie w domu, tam też miksowałem materiał, ucząc się w zasadzie, na czym to polega. Już na nowo zakupionym profesjonalnym interface i monitorach studyjnych. W recenzjach muzykę zawartą na „Creatio ex Nihilo” określano jako hard rock, heavy metal, progresywny rock, bądź najczęściej wszystko naraz. Ważne, że generalnie były pozytywne i to nie tylko w Polsce

(m.in. „Teraz Rock”, „Thrash'em All”), lecz także m. in. w Niemczech („Rock Hard”) czy Brazylii („Whiplash”). Przeprowadzka do Warszawy związana była z rozpoczęciem studiów, a ponieważ na moim kierunku rozkład zajęć bywał bardzo liberalny – z gitarą udawało mi się spędzać nawet 8–10 godzin dziennie. Steve Vai, Dream Theater i John Petrucci, Greg Howe, Shawn Lane i wielu innych.

A także rozliczne mądre książki o zasadach harmonii, aranżacji, instrumentacji i orkiestracji, najczęściej ściągnięte zza „wielkiej wody”, które próbowałem z różnym skutkiem zgłębić. Jednak na wspomniany wyżej wydział jazzu nie udało mi się dostać. Ponieważ egzamin na kompozycję i aranżację przewidywał obowiązkowo grę na fortepianie, zaopatrzony w stosownie dobrany przez wykształconą muzycznie przyjaciółkę repertuar i pożyczone pianino cyfrowe zacząłem się intensywnie doń przygotowywać. Ponieważ nigdy wcześniej nie grałem poważnie na tym instrumencie, nadwyrężyłem sobie ścięgno w lewej ręce i na egzamin pojechałem z ręką na temblaku, bez żadnych szans na sukces.

Idąc za ciosem, pod koniec 2006 r. już jako kwintet (z Pawłem Penksą na klawiszach) weszliśmy z White Crow do studia nagraniowego, by zarejestrować następcę „Creatio ex Nihilo”. Pod czujnym uchem Jacka Melnickiego z DBX Studio zarejestrowanych zostało osiem nowych kompozycji, zaopatrzonych w orkiestrowe przerywniki (niestety jedynie w formie MIDI). W studiu wsparła nas wokalistka gospel Joanna Łysek, a cały materiał został następnie zmasterowany przez Grzegorza Piwkowskiego. Prace nad „In a Forgotten Play” zostały zakończone w drugiej połowie 2007 r.

Trzyutworowe promo materiału wzbudziło zainteresowanie, co zaowocowało tym razem podpisaniem we wrześniu 2008 r. kontraktu z nową, prężną wytwórnią Insanity Records z Wrocławia. Debiut krążka „In a Forgotten Play” w sklepach muzycznych nastąpił jesienią 2008 r. Zobaczenie swojej płyty na półce w Empiku (tuż obok Vader!) było dużym przeżyciem. I wtedy, na przełomie 2008 i 2009 r. zespół przestał istnieć. Dlaczego? Każdy z nas miał nieco inną wizję tego, jak powinniśmy dalej funkcjonować i w jakim kierunku powinniśmy zmierzać. Różnice zdań narastały od dłuższego czasu. A ponieważ nie dało się dłużej pogodzić wszystkich racji, rozstanie się było najsensowniejszym pomysłem.

SpectAmentiA
Bardzo szybko, bo już w kwietniu 2009 r. powstaje SpectAmentiA - 3/5 składu White Crow (Jagdpanther, Tomek i ja), nowy perkusista Jarek (dość szybko zastąpiony jednak przez Konrada), a intensywne poszukiwania wokalisty zaowocowały objęciem stanowiska frontmana przez Paulinę. A skąd nazwa „SpectAmentiA”? Nazwa jak nazwa. Dobra? Słaba? Nie wnikamy. Nasza i kropka.

Nowa twórcza atmosfera, brak wzajemnych animozji, żali i pretensji powoduje, że kilkanaście numerów powstaje jeden za drugim, jakby muzyka dosłownie wylewała się spod palców. W tym także pierwszy i jak dotąd jedyny utwór z tekstem po polsku – „Bezsenność”. Chęć grania koncertów mimo początkowych problemów ze znalezieniem stałego perkusisty mobilizuje do ćwiczeń, a także do szybkiego nagrania EP-ki, głównie po to, by móc usłyszeć nowy materiał. Mało co pozwala też osiągnąć taki poziom zgrania, jak setki wspólnych prób zagranych do perkusji wklepanej w MIDI i puszczanej z odtwarzacza mp3. A potem, już z Konradem, znów koncerty.


Potrzeba było jednak czasu, by wspólnie dojrzeć, zgrać się, umieć przenieść przysłowiowe „chemistry” na zarejestrowane w studio partie, a także by dopracować aranżacyjnie nowy materiał. By trafić do Czarka Sochy, u którego w studio panuje tak inspirująca atmosfera, że aż nie chce się wychodzić (nie pamiętam zresztą, by kiedykolwiek kogoś wyganiał…). By – dzięki Lessowi z Fanthrash’a – poznać Tomka Łukszę, który podjął się zmiksować te kilka tysięcy przywiezionych mu przez nas śladów (bo przecież mając nagrane trzy partie syntezatorów, smyki w trzech oktawach, piano i Hammonda trudno się tak od razu na coś zdecydować). By ustalić z Erikiem Brohedenem termin masteringu w jego sztokholmskim studio. By odnaleźć i skontaktować się w Wielkiej Brytanii z Angelą Dawn Harburn, na podstawie twórczości której Konrad mógł przygotować okładkę płytę. Dlatego „Aftereality” ukazało się dopiero w 2014 r. Nie jest to płyta w absolutnie stu procentach odpowiadająca naszym planom, marzeniom i oczekiwaniom. Ale jest cholernie blisko. Warto było trochę poczekać. Zresztą następnym razem na pewno wreszcie się uda.

Fanthrash 

Nigdy się nie spodziewałem, że zdarzy mi się zagrać w zespole, który powstał, gdy miałem pięć lat. Jak sami piszą w swojej biografii: - „8 marca 1986 roku w Lublinie (Polska) doszło do spotkania trzech 18-latków: Grzegorza Obroślaka (Greg), Mariusza Ostępa (Mary) i Wojtka Sekuły (Seki) na pierwszej próbie, co zaowocowało powstaniem zespołu (…)”.


Niemal dokładnie dwadzieścia jeden lat później, w 2007 r. spotkałem dwóch z tych osiemnastolatków - Grega i Mary w Lublinie wraz ze wszędobylskim Mariuszem Killianem, kiedy poszukiwali gitarzysty solowego. Świetni, życzliwi ludzie. Pierwsza Ep-ka „Trauma Despotic” wydana została dopiero w 2010 r. - i została świetnie przyjęta. Wbrew nazwie zespołu muzyka jest bardzo nowoczesna, o szerokich horyzontach, nie zamykająca się w thrash metalu. Jest też znakomicie wyprodukowana przez Jocke Skog’a z Clawfinger. Potem w 2012 r. pełnometrażowy debiut „Duality Of Things”,




naznaczony zresztą perturbacjami z brytyjską wytwórnią Rising Records. I coraz więcej koncertów, m.in. z Voivod, Incantation, Kat, Mech, Parricide, Trauma, Chain Reaction, Carnal, trasa z innym reaktywowanym zespołem Kreon… Te koncerty, a konkretnie ich ilość i lokalizacje stały się niestety w pewnym momencie problemem. Zmiany życiowe - praca zawodowa, rodzina, w tym mała córeczka – powodowały, iż nie zawsze

byłem w stanie niemal z dnia na dzień jechać na koncert na drugim końcu Polski. Udało mi się jeszcze nagrać swoje partie solowe na kolejną EP-kę „Apocalypse Cyanide” wydaną w 2013 r. i rozstaliśmy się, choć z chłopakami jesteśmy cały czas w bardzo dobrych kontaktach. W odróżnieniu od innych zespołów w Fanthrash generalnie odpowiadałem wyłącznie za gitarę prowadzącą, choć na „Duality of Things” znalazł się skomponowany przeze mnie jeden instrumentalny, dość zakręcony numer „Lizard Skeleton”.


Convent 

W międzyczasie zaliczyłem ciekawy epizod z zespołem Convent.Zespołem – legendą w lubelskim podziemiu muzycznym, powstałym ok. 25 lat temu. Z liderem Mariuszem Killianem znam się od wielu, wielu lat. Obecnie chyba już nie istnieją… Na płycie “Abandon Your Lord”, wydanej w 2009 r. przez niemiecką wytwórnię Old Temple, nagrałem niemal wszystkie solówki gitarowe. Jedną jedyną w numerze „Oppositive to the Nature” nagrał gościnnie mój inny wieloletni kolega Krzysio Kłos. Jeśli ktokolwiek słyszał na YouTube studyjną wersję coveru Slayer „Season in the Abyss”, nagraną z towarzystwem lubelskich filharmoników – tak, to ja usiłuję tam podrobić Kinga i Hannemanna.

The story so far… Było tych przygód więcej (Panaceum, Natural Born Killers, przeróżne sesje nagraniowe, gdzie występowałem w roli gitarzysty sesyjnego - w tym także pewna sławetna z samym Piotrkiem Cugowskim na wokalu), ale o tym już nie warto pisać. Zwłaszcza, że wierzę, iż to co najlepsze, jeszcze wciąż przede mną. Jak to napisał kiedyś John Myung, a James LaBrie wyśpiewał –

„Still awake
I continue to move along
cultivating my own nonsense”.
I niech tak zostanie.


Dyskografia
SpectAmentiA “Aftereality” – CD (2014)
Fanthrash „Duality of Things” – CD (2012)
Convent “Abandon Your Lord” – CD (2010)
White Crow „In a Forgotten Play” – CD (2008)
White Crow „Creatio ex Nihilo” – CD (2005)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz