środa, 5 lutego 2014

Anna Redzisz - Rzecz o nadrabianiu straconego czasu i matrycy muzycznej.

Autorką artykułu jest Anna Redzisz. Muzyka jest dla niej wszystkim. Działa terapeutycznie i inspirująco. Z przyczyn prozaicznych jest (jak sama się określa) biurwą - ekonomistka, specjalistką d/s handlu zagranicznego. Ma wiele pasji. Jedną z nich jest pisanie opowiadań fantasy, tym trudniejsze, że od prawie 10 lat mówi i myśli głównie po angielsku. Jest poetką śpiewającą. Jej teksty są czasem na pograniczu czarnego humoru, ale zawsze jest to hybryda jazz/bluesa i rocka. Największą pasją Ani jest cieszyć się życiem. Słucha metalu, rocka progresywnego, jazzu, bluesa, reggae i ma wielki sentyment do punk-rocka. Muzyka jest dla niej takim samym świętem jak słoneczny dzień. Jest wieczną dziewczyną z metalowym sercem. Jak każdy, ponosi klęski, lecz w nieskończoność odradza się w objęciach muzyki .Nie przyzwyczaja się do wczorajszych porażek, ani nie martwi się na zapas tym, co może się zdarzyć. Najważniejsze jest dla niej to co dzieje się tu i teraz. Lubi uczyć się. Spełnia się każdego dnia, ciesząc się małymi sukcesami jak choćby stworzeniem kolejnej piosenki czy opowiadania. Czasem wyzywam samą siebie na pojedynek i zamiast 6 km dziennie, biegnie 8. Lubi też, gdy dojrzewa w niej pomysł na obraz. Wie, że go wkrótce namaluje i schowa do szafy. Trochę ją to bawi, lecz przede wszystkim to jej sposób by nie zgnuśnieć.

 Poniższy tekst zajął 3 miejsce w Jubileuszowym Konkursie bloga "Muzyczna Podróż"


Niemal pogrzebana żywcem pod lawiną tzw. muzyki popularnej, ukryłam się w swoim własnym świecie, w którym rządził metal. Wychowana na punkrocku i Polisach, uważałam za stracony każdy dzień, w którym nie miałam okazji posłuchać mocnego brzmienia gitar i perkusji. No, ewentualnie perkusji plus instrumentów dętych. Tato mawiał, że muszę mieć jakiś defekt mózgu, skoro ukojenie odnajduję w ryku i łomocie. Mówił też, że ludzkość nic by nie straciła, gdyby nie było na świecie Dezertera czy Sex Pistols.

- Co ty masz z nimi wspólnego - pukał się w czoło - wrzaskuny poczubane... w dupie te agrafki mają i wydaje im się, że potrafią śpiewać… - zrzędził.
Odpyskiwałam: „to, co sączy się zdradziecko z radio i telewizora działa na mnie morderczogennie..." Lepiej więc dla ludzkości i dla niego samego - stwierdziłam - bym ryczała i łomotała tak często, jak często tego potrzebuję. Mówiąc to, podgłaśniałam magnetofon, z którego roznosiło się: "Spytaj milicjanta on ci prawdę powie... "
- O!!! I znów ten rozpierdzioch wrzeszczy na mnie - pomstował ojciec - iii... jak oni się w ogóle nazywają - wydziwiał
- Skandal tato, Skandal...
- No właśnie!


Riverside w londyńskiej Scali 2011
Lata buntu minęły, a ja wciąż pielęgnuję w sobie miłość do mocnego uderzenia. Dziś już nie pamiętam czym „wrzeszczałam i łomotałam” dziesięć lat temu, lecz najwyraźniej miałam przerwę w życiorysie. Przegapiłam pojawienie się na scenie muzycznej zespołu Riverside, a zwłaszcza ich debiutanckiego albumu z 2003 Out of Myself. Nic dziwnego. W tym właśnie roku runęła moja Wieża. W efekcie tego w 2004 musiałam zrestartować całe życie wyjeżdżając z Polski, by zacząć wszystko od nowa w UK.


Piotr Grudziński - Riveride
Zapracowana, zabiegana, przegapiłam kolejne albumy coraz bardziej popularnego Riverside. W 2005 Second life Syndrom, czy Rapid Eye Moment w 2007. Mojej uwadze uszło też Anno Domini High Definition w 2009, ale Shrine of New Generation Slaves wydany w 2013 dotarł do mnie ze zwielokrotnioną siłą rażenia. Trafiłam na nich przypadkiem, odsłuchując kandydatów do listy przebojów Polisz Czart. Poczułam się dumna, że my Polacy mamy tak wspaniałego, uznanego w świecie przedstawiciela rocka progresywnego. Jakby ktoś na mnie rzucił czar. Od końca września praktycznie codziennie słuchałam Riverside, myśląc o człowieku, który pisze tak przejmujące, mądre teksty i który tworzy tak wspaniałą muzykę. Szybko nadrobiłam zaległości i zachłysnęłam się z zachwytu. Rock progresywny stał się wszechobecny w moim życiu. Mogę powiedzieć, że dostąpiłam jakiejś przyspieszonej muzycznej ewolucji. Wyszłam ze swojej skorupy, by posmakować rożnych, nowych odcieni metalu i rocka oraz jeszcze czegoś, czego nie umiałam zdefiniować. Fachowcy zwą to ambientem. Do ambientu najwyraźniej trzeba dorosnąć, aby docenić te fenomenalne dźwięki. Przy okazji wyznam, że w dobie Spotify dostaje się dosłownie na talerzu muzę podobną do tej, której lubi się słuchać, więc chętnie sięgnęłam do najlepszych przedstawicieli rocka progresywnego: Porcupine Tree, Tool, Stevena Wilsona, Opeth i wielu innych. Ba, cofnęłam się nawet do prehistorii i przesłuchałam Dark Side of The Moon Komandy Pinka Fłojda oraz do mojego ukochanego Tangerene Dream z rożnych okresów, lecz nieodmiennie jak bumerang wracałam do Riverside. Sprawiła to nie tylko fascynująca muzyka, lecz również fascynująca osobowość kompozytora i multiinstrumentalisty Mariusza Dudy.


Dostałam od niego wszystko to, czego oczekuję od muzyki. Moje ukochane gitary i perkusja w Riverside to jedne z najlepszych, jakie w życiu słyszałam. Riverside dodatkowo uwiódł mnie świetną aranżacją na instrumenty klawiszowe oraz warstwy elektroniczne, które dotychczas mało mnie pociągały. I tak oto dołączyłam do szanującej się grupy fanów rocka progresywnego, którzy doceniają i szczerze podziwiają Mariusza za jego umiejętności wokalne, poezję i kunszt multiinstrumentalisty. Muszę przyznać, że od pierwszej chwili pokochałam barwę jego głosu. Od mocnej drapieżnej w stylu hard rocka przechodzącą w łagodną, niemal aksamitną. Podróżujący w głąb siebie, wrażliwy facet dostarczył mi więcej wzruszeń, niż wszystkie melodramaty tego świata. Kiedy więc dowiedziałam się o jego projekcie Lunatic Soul, to bardzo szczęśliwa, znów zabrałam się za nadrabianie straconego czasu. Nim przesłuchałam wszystkie trzy albumy wielokrotnie w odpowiedniej kolejności - najpierw Czarny z 2008 - Lunatic Soul potem Biały - Lunatic Soul II z 2010 i wreszcie Impresje z 2011, to - powiem szczerze - przeszło mi przez myśl, że będzie smęcił, ale otworzyłam mój umysł na coś nowego, bez potrzeby porównywania z czymkolwiek. Trudno uwierzyć, aby było to możliwe, ale Lunatic Soul jest jeszcze bardziej poruszające, jeszcze piękniejsze i bardziej nastrojowe, niż kompozycje Mariusza dla Riverside. Cały project Lunatic Soul postrzegam jako najpiękniejszą muzykę na świecie.


Mariusz Duda
Chciałabym dziś przybliżyć Lunatic Soul II. Fani Mariusza znają to i kochają już od 3 lat, ale myślę, że wciąż gdzieś są ludzie zagubieni w czasie jak ja, którzy z chęcią nadrobią muzyczne zaległości i być może zmienią swoje własne spojrzenie na siebie.

To, że muzyka ma działanie terapeutyczne wiadomo od dawna, ale czy wszyscy wiedzą, że każdy ma swoja matrycę muzyczną, czyli taki rodzaj muzyki, która pasuje do niego w stu procentach? Jest to feeria dźwięków, jak błogie dejavu, która zabiera nas we wspomnienia i sprawia, że zapominamy na chwile o tym, kim jesteśmy. Utożsamiamy się z kompozytorem, bowiem dzieło, które stworzył, staje się nam niezwykle bliskie. Intymność miedzy słuchaczem i kompozytorem, jaką Mariusz zbudował już w Riverside, sięga magicznej granicy w przypadku Lunatic Soul II. Poczucie obłąkania czy raczej nieistnienia i zaistnienia na nowo nasuwa refleksję o nas samych. Piękna muzyka pozwala nam wniknąć w najdelikatniejsze partie naszego umysłu poprzez dobrze zrównoważoną porcję rocka progresywnego z ambientem, by dosłownie uwolnić się spod jego władzy. Po macoszemu traktowane przeze mnie flety, fletnie, bębny, wszystkie te dzwonki, elektroniczne miksy, nawet ledwo tolerowane przeze mnie skrzypce, w Lunatic Soul stają się królami instrumentów. Nie trzeba być znawcą muzycznym, by docenić prostotę i subtelność najdelikatniejszych dźwięków, by delektować się każdym instrumentem słyszanym oddzielnie i po chwili docenić ich kaskadę i harmonię. Ja płaczę, kiedy słucham Lunatic Soul II. To są łzy oczyszczające, pozbawione szlochu czy spazmu. Płyną łagodnymi strumieniami, jakby tak miało być. Wybaczam sobie samej wszystko to, co mi się w życiu nie udało i za co kiedyś siebie nie lubiłam. Przestaję się spinać i gonić na oślep. To kolejna podroż Mistrza w głąb samego siebie, która zabiera nas słuchaczy do jakiejś magicznej krainy, gdzie stajemy się instrumentami samego kompozytora. Tak, właśnie tak. Poczułam jakby Mariusz Duda zagrał na mnie. Byłam strunami jego gitary, jego oddechem we fletach, szeptem skrzypiec, echem bębnów, drżącym jak szkło dzwonkiem, lekkim stąpaniem po klawesynie, stałam się płatkiem śniegu, kroplą wody... Niepowtarzalność tego albumu polega na tym, że bez względu na to, jak często go słucham, czuję to samo wzruszenie i przepełniającą mnie szczęściem samoakceptację. Jak już powiedziałam, jest to moja muzyczna matryca. To nadzwyczajne uczucie, że dane mi ją było poznać. Wciąż do niej wracam.


Pewnego dnia szłam polną drogą pośród szpalerów uśpionych żywopłotów. Całowana anemicznym, zachmurzonym słońcem, słuchałam Lunatic Soul II. Miałam słuchawki, a jednak "The In - Between Kingdom" wydobyło się na świat i przeniknęło w każdy listek, każdy kamyk i piórko na mojej drodze. Magiczny dotyk kompozytora dosłownie poruszył krajobraz zimowych pastwisk. Było cicho tak, tak spokojnie, że zapomniałam kim jestem. Na chwilę wyswobodziłam się spod władzy mojego umysłu. Zostawiłam gdzieś w polu zdrowy rozsadek... Czyżbym ja sama była Lunatic Soul? Przecież... pogrążyłam się w błogim nieistnieniu idąc drogą...


Można powiedzieć, że mój zachwyt jest bardzo osobisty i że wszystko już wymyślono. Ktoś doda... nie ma nic nowego w muzyce, a Mariusz wzorował się na wielkich przedstawicielach tego gatunku, używał znanych instrumentów i że prochu nie wymyślił. Rzecz w tym, że charakterystyczne brzmienie jego kompozycji i jego barwę głosu rozpoznam na końcu świata. Dla mnie jest jedyny. Nie znam drugiego takiego Mistrza. Nie mówię, że nie istnieje. Wokół jest ocean pięknej muzyki, której się uczę każdego dnia, tylko że chwile z Lunatic Soul są wyjątkowe i niezapomniane. Cierpliwie czekam na kolejny album... Właściwie to nie prawda... Nie mogę się doczekać!!!


Bez pospiechu i tysiąca spraw na twojej głowie, znajdź miejsce i czas by posłuchać Lunatic Soul. Daj się zabrać w magiczną podroż. Wszystkie trzy albumy stanowią idealną całość.

Anna Rędzisz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz