poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Dziki, Buch, Likus (Nowy Czas nr 193/194)

(fot. Monika S. Jakubowska)
- „Dzikim” nazywano Cię już w dzieciństwie, czy zasłużyłeś sobie na taką ksywę jakimś szczególnym wyczynem?

- Żadnym wyczynem. Nie ma w tym nic specjalnego. Po prostu przezwisko/ksywa wzięła się od nazwiska... Likus – Dzikus, Dzikus – Likus... ot i tak już zostało.

- Przyszedłeś na świat w Trzebini – miasteczku, które w herbie posiada krzyż, gwiazdę i półksiężyc. Czy to z tej przyczyny bliskie stały Ci się idee anarchistyczne, czy był to zupełnie inny powód (śmiech)?

- Tak, jestem rodowitym trzebinianinem. Idee anarchistyczne stały mi się bliskie w czasach mej młodości, stopniowo odchodząc na boczny tor, choć budzą się czasem we mnie ze zdwojoną siłą, gdy patrzę na nieudolność i chciwość polityków (zwłaszcza) oraz masę debilizmów, jakie mnie otaczają.

- Od kiedy muzyka stała się istotą Twojego życia?

- Pamiętam, gdy byłem dzieckiem, rodzice mieli magnetofon szpulowy ZK 145 i właśnie z tych starych ścieżek płynęły do mnie dźwięki Pink Floyd, The Beatles, The Rolling Stones czy też polskiego Perfectu. I tak to się zaczęło. Później pojawił się młodzieńczy bunt i nastąpiło założenie kapeli. Zamiast walczyć między sobą, staraliśmy się poprzez teksty oraz ostrą muzykę wykrzyczeć problemy otaczającego nas świata.

- Twoja pierwsza kapela GÓWNO ПРАВДА pojawiła jeszcze u schyłku PRL-u. Jak po latach wspominasz tamten czas?

- Patrząc obecnie w przeszłość, widzę, że były to cudowne dla nas czasy. Byliśmy młodzi i chcieliśmy od życia wyrwać wszystko, co wydawało się wtedy niemożliwe. Młodość w każdym wymiarze czasowym rządzi się swoimi prawami i swoistym buntem Nie myśleliśmy o "zachodzie". Chcieliśmy normalności, o której tylko słyszeliśmy: mieć pracę, dostęp do kultury, żyć bez tej całej komunistycznej proradzieckiej ściemy, a przede wszystkim decydować o swoim losie.

- Zaintrygowała mnie Twoja ówczesna działalność poboczna, która rozwijała się pod swojsko brzmiącą nazwą The Sisiors. Mógłbyś nieco przybliżyć to niewątpliwie najbardziej tajemnicze zjawisko artystyczne Twojego życia (śmiech)?

- W projekcie GÓWNO ПРАВДА nie mogliśmy przedstawić luźniejszych propozycji – tak powstała pokrzywiona mocno muzycznie i tekstowo formacja The Sisiors. Tworzyliśmy tzw. piosenki niezaangażowane. Oto tekst jednej z piosenek The Sisiors nadający się do publikacji:

"Jestem Rakietą Sojuz 30,
Jestem Pisarzem Wielkiej Powieści.
Jestem Ministrem i rządzę krajem,
Jestem Świętym i żyję w raju.
Jestem Mordercą na wolności,
Jestem Cezarem i rzucam kości.
Jestem Zdobywcą na szczycie góry,
Jestem Odkrywcą głębokiej dziury.
Jestem Roosveltem, jestem Stalinem,
Jestem Hitlerem i Gagarinem.
Jestem Szatanem i Jestem Bogiem,
I tylko sobą być nie mogę..."

- 1 lipca miałem okazję gościć Cię w audycji Polisz Czart. „Poleciało” tam kilka kawałków Joy Vision Of Triana – zespołu z początku lat 90. przypominającego nieco brzmieniem grupę Klaus Mitffoch. Nawet w Twoim wokalu słychać wyraźny wpływ Lecha Janerki. Nie żałujesz dziś, że ten band istniał tylko dwa lata?

(fot. Monika S. Jakubowska)
- Po GÓWNO ПРАВДА miałem krótką przygodę z Toxic Moon, a następnie już dłuższą z zespołem Joy Vision of Triana czy też po prostu Triana, którego byłem współzałożycielem. Z tym wpływem Janerki aż tak bardzo bym nie przesadzał. Jeżeli był, to na pewno nieświadomy... nie, nie żałuję, że grupa istniała tylko przez dwa lata. Osoby z którymi pracowałem nauczyły mnie bardzo wiele, a nauka przydała się w tym już bardziej „dorosłym” życiu.

- Czym było Stowarzyszenia Promocji Sztuki „KONAR”? Co oznacza ten skrót?

- Kapitalny Odłam Naturalnej Anarchii Rzeczywistości. Założyliśmy KONAR, by móc organizować koncerty i wystawy zarówno młodym jak i bardziej doświadczonym twórcom. Konieczność założenia tej organizacji wyszła z potrzeby legalnej działalności, gdyż ówczesne władze oświatowe po prostu robiły nam pod przysłowiową górkę. Wymagało się od nas młodych, by się "czymś" zająć bez konkretnych propozycji i tym sposobem większość kończyła na ławeczkach w parkach popijając tanie wina, bez alternatywy pracy, rozwoju czy jakiekolwiek planu na przyszłość. Takich przypadków małych miasteczek i podobnych sytuacji było wiele, a KONAR był naszą odpowiedzią na ówczesny stan rzeczy.

- Na Wyspach pojawiłeś się w Sylwestra AD 1999. Była to dokładnie zaplanowana data, czy po prostu miałeś ochotę powitać Nowy Rok pod Big Benem?

- Przybyłem na Wyspy, by mieszkać i żyć w jednej ze stolic muzyki... tak, to była w 100% zaplanowana akcja z sylwestrową datą wjazdu do UK. Nowy Rok 2000 powitałem w ówczesnym barze Lorka na Stoke Newington.

- W Londynie dołączyłeś do – jak twierdzi amerykański dziennikarz Robert Neuwirth – jednej siódmej ludzkości zwanej squatersami. Przyznasz, że taka forma życia ma silny związek z ruchami anarchistycznymi i rock and rollem?

- Przybywając do Londynu z góry wiedziałem, że będę mieszkał na squacie do końca nie wiedząc jednak co to jest ten squat. Na miejscu okazało się, że jest to normalne dwupoziomowe mieszkanie w bloku. Każdy pokój zajmowała jedna osoba lub para, mieszkałem przez dwa lata m.in: z Przemkiem Chrząszczykiem - właścicielem agencji koncertowej Megayoga, który także pochodzi z Trzebini. Taka forma życia na pewno ma wiele wspólnego z ruchami anarchistycznymi czy rock&rollem, jednak jak dla mnie była taką do czasu. W pewnej chwili uznałem, że nie można dalej stać w miejscu. Trzeba się rozwijać. Życie jest zbyt krótkie, by zbyt długie przestoje marnowały nam uciekające chwile, a mieszkanie na squacie temu właśnie sprzyjało.

- Przez moment związałeś się z psytrance & progressive. Skąd u punkrockowca zamiłowanie do tak bardzo odmiennego gatunku?

- Nie jest to tak daleko jakby się to wydawało. Muzyka łączy, a ja uwielbiam poszerzać horyzonty. To właśnie mieszkanie na squacie zbliżyło mnie do tego rodzaju muzyki, a przede wszystkim nielegalne imprezy – nie mieściło mi się w głowie, jak można takie robić i to na ponad dwa tysiące osób, trwające przez 2-3 dni, z występami światowej sławy DJ-ów i nikomu to nie przeszkadza. Wziąłem jednak poprawkę – wychowałem się w Polsce w zupełnie innych realiach, więc miałem prawo nie rozumieć. Z czasem zrozumiałem i spodobało mi się. W dalszym ciągu słucham dużo muzyki z tego gatunku. Psychedelic trance wywodzi się z orientalnej muzyki goa i jest jednocześnie muzyką bardzo uniwersalną – oj, długo by pisać. Cieszę się niezmiernie, że dzięki ludziom z Trójmiasta, grupie Pangea z DJ Piranha na czele poznałem tę muzykę oraz wspaniałe osoby. Miałem okazję być na festivalach Sonica we Włoszech oraz Boom w Portugalii . Polecam festivalowo-wakacyjną przygodę.

- 23 marca 2003 roku stałeś się osobą powszechnie znaną. Byłeś wtedy świadomy, że po organizacji tej rangi gigu jakim był debiut Kultu w Londynie, Twoje życie nigdy nie będzie już takie jak dawniej? Na temat tego wydarzenia krążą legendy. Mógłbyś opowiedzieć jak było naprawdę?

- Po prostu któregoś dnia po pracy, siedząc nad kanałem przy Kingsland Rd, popijając dobre winko wraz z Zackiem wpadliśmy na pomysł zorganizowania koncertu KULT-u w Londynie i... jak postanowiliśmy, tak też zrobiliśmy. Były to czasy, w których trzeba było załatwiać jednodniowe pozwolenia na pracę w home office dla zespołów i tutaj było najwięcej problemów – przy okazji kolejnego koncertu (Pidżama Porno w małej Astorii) dokumenty z pozwoleniami na pracę dotarły faxem na granicę, gdzie zespół już na nie czekał W innym przypadku nie zostaliby wpuszczeni do UK! Było bardzo stresowo. Koncert Kultu z 23 marca 2003 roku w Astorii okazał się paradoksalnie najlepszym koncertem, jaki zrobiłem do tej pory. Wtedy byliśmy w szoku – bilety wyprzedane zostały na dwa tygodnie przed, a u koników były po 120£ i ludzie kupowali! Około 800 osób zostało przed klubem bez biletów. Były małe zamieszki. Policja zamknęła część Charring Cross Rd... oj, działo się. W archiwum Buch-a mam ten koncert zarejestrowany. Może kiedyś ujrzy światło dzienne.

- No... powiem Ci, że mógłby to być jeden z najciekawszych dokumentów w historii polskiej muzyki rozrywkowej... Przy okazji pierwszego koncertu Kultu pokazałeś Londynowi także kapelę Śfider Anyy, której byłeś managerem jeszcze w Polsce. Co się z nimi później stało?

- Śfidry nagrały płytę, a następnie wszyscy "poszli" w swoją stronę. Marek Kremer zajmuje się montażem i produkcjami filmowymi i obecnie mieszka w Warszawie, Rudzik założył rodzinę i mieszka w UK, Wrona jest w Londynie, gdzie gra w kapeli, reszta załogi ułożyła sobie życie w Polsce.

- Może wyda Ci się to dziwne, ale wielu moich znajomych, łącznie ze mną, długo sądziło, że „Buch” to Twoje nazwisko. Niedawno dotarło do mnie, że „Dziki”, „Buch” i Likus to jedna i ta sama osoba (śmiech). Jak ewoluowało Twoje koncertowe przedsiębiorstwo na przestrzeni dziesięciu lat istnienia?

- Zakład koncertowy Buch International Promoters na przestrzeni 10 lat zorganizował około 200 koncertów i imprez w UK, Irlandii oraz Holandii z czego 90% przypadło na Londyn. Jestem jednoosobową firmą, która wynajmuje czasem podwykonawców niezbędnych do zorganizowania eventu. Przez te lata poznałem wielu fantastycznych ludzi, artystów. Zobaczyłem kawałek Europy i mogę śmiało powiedzieć, że spełniam się robiąc w życiu to, co daje mi satysfakcję, choć łatwo nie jest. Zwłaszcza, że jest to bardzo stresująca praca – promotorzy doskonale wiedzą o co chodzi. Bywały lepsze i gorsze chwile. Na początku pracowałem równolegle dla firmy kurierskiej jak i organizowałem koncerty wspólnie z Zackiem. W 2007 roku zająłem się tylko eventami i tak właśnie minęło już 10 lat działalności Buch-a .

- Kult, T. Love, Pidżama Porno, Dezerter, Wilki, Raz Dwa Trzy, Hey, Luxtopreda, Perfect, Maryla Rodowicz, Maria Peszek, Myslovitz, Voo Voo. Takim zestawem topowych artystów nie jest w stanie poszczycić się prawdopodobnie niejedna agencja koncertowa w Polsce. Czy o dobre relacje z „Dzikim” zabiega coraz więcej polskich muzyków.

- KSU, Habakuk, Janerka, Kayah, Renata Przemyk, Maciek Maleńczuk, Tomek Lipiński, Kiniorski, Makaruk, Pogodno tez zagrali w Londynie. Do Buch-a zgłaszają się zespoły i artyści z propozycjami występu w Londynie, ale nie wszyscy mieszczą się w "ramkach", jakie sobie założyła agencja Buch na początku swojego istnienia. Buch nie zorganizuje koncertów disco polo czy miałkich popowych artystów/celebrytów – z całym szacunkiem dla wszystkich tworzących muzykę.

Autor projektu Krzysztof Grabowski - Dezerter
- Dzięki tej wypowiedzi Tomasz Likus stał się właśnie właścicielem dożywotniego karnetu, uprawniającego do udziału w programach Polisz Czart na żywo plus termos "kawy" gratis (śmiech)! Buch ma ponadto na sumieniu przedstawienia teatralne („Stolik”), imprezy cykliczne („Antyparty”), występy kabaretów, wystawy fotograficzne, promocje muzyczne (Poise Rite), produkcję teledysków i inne kooperacje z artystami wielu dziedzin. Stałeś się postacią rozpoznawalną, a przez niektórych zacząłeś być nawet postrzegany jako celebryta (śmiech). Czym nas jeszcze zaskoczysz i jak sobie radzisz z popularnością?

- Staram się minimum raz w roku sprowadzać zespół/artystę, który jeszcze nie występował w UK. Mam nadzieję, że jeszcze nie raz zaskoczę swoimi projektami. Obecnie pracuję nad jednym z nich i liczę, że już niebawem świat się o nim dowie... Celebryta (śmiech)... nie, Tomek Likus nie jest typem celebryty, a popularne? To były kiedyś takie papierosy. Za bardzo cenię sobie prywatność, zatem takie zjawiska mnie nie dotyczą.

- Podobno kiedyś postanowiłeś zostać „dobrym wujkiem” i zorganizowałeś konkurs młodych talentów z nagrodami. Nie ukrywam, że jako radiowiec z przyjemnością widziałbym tego typu plebiscyty znacznie częściej. Dałbyś się namówić na regularną organizację przeglądu polskiego undergroundu na Wyspach, który mógłby stać się swoistym antidotum na zbyt komercyjną zdaniem wielu muzyków rockowych imprezę „Emigranci Mają Talent”?

Dziki w Polisz Czart
- 18. czerwca 2006 roku w Klubie Orła Białego na Balham odbył się pierwszy Przegląd Zespołów Muzycznych i Twórców oraz wystawa fotograficzna Damiana Chrobaka i Chrisa Nico. Imprezę poprowadził performer Paweł "Konjo" Konnak (kiedyś Lalamido). Warunkiem uczestnictwa było polskie pochodzenie przynajmniej jednego członka każdego zespołu. Zgłosiły się kapele: Non Profit, NIMH i The Socalites. Było jury, a na finał zagrał Tomek Lipiński solo. Każda kapela na swój sposób wygrała i zagrała jako support w kolejności przed Dezerterem, Hey-em i Kultem. Poniosło mnie wtedy do tego stopnia, że najlepszej z nich – polsko-afrykańskiej The Socalites zasponsorowałem wydanie albumu demo w ilości 2000 sztuk. Płyta jest jak dotąd pierwszym i jedynym oficjalnym wydawnictwem Buch Records. Na cykliczną organizację takiej imprezy namówić się może i dałbym. Nie wiem tylko, czy czas mi na to pozwoli. Potrzebuję więcej konkretów. Nie zgadzam się natomiast ze stwierdzeniem, by impreza undergroundowa stała się antidotum na komercyjną "Emigranci Mają Talent". Nie postrzegam tego w ten sposób. Dla wszystkich jest miejsce, komercja jest nieodłączną częścią naszego życia, bo żyjemy w świecie konsumpcji. Dlaczego więc nie organizować komercyjnych eventów? Polacy, nie dzielmy się, a łączmy. Tego oczekiwałbym od rodaków, muzyków undergroundowych czy też komercyjnych. W Londynie jest miejsce dla jednych i drugich. Wielkość oraz wielonarodowość miasta sprzyja tego typu projektom. Jest nas wielu – rodaków/emigrantów, a tak naprawdę chodzi tylko o to, byśmy byli dobrymi ludźmi, a wszystkim nam będzie lepiej.

... w moim ogrodzie...
- Z uwagi na swoją działalność zapewne często słuchasz nagrań tych wszystkich wykonawców, którym organizujesz występy? Znajdujesz jeszcze czas na kilkugodzinne odcięcie się od facebooka czy telefonu i odkrywanie nowej muzyki?

- To, że robię koncerty Kazika czy Muńka, nie znaczy że słucham ich non stop. Robię to raczej okazjonalnie. Przypominam sobie ich kawałki i hiciory przy okazji koncertów, które organizuję. Dzięki temu, że wybrałem w życiu taką a nie inną drogę, trochę bardziej być może znam się na muzyce niż potencjalny odbiorca, co nie znaczy, że mam prawo do krytyki słuchacza. Mogę raczej tylko doradzić czego słuchać. Muzyka ma służyć ludziom, by poprawić nastrój, czy też podnieść adrenalinę. Są kapele i artyści wywołujący niesamowitą energię i emocje, obok których nie da się przejść obojętnie. Muzyka jest tak olbrzymią przestrzenią, że każdy sobie coś znajdzie. Dla wszystkich jest miejsce. Na pytanie: „czego słuchasz?” nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć. Nie słucham non stop tego samego. Wszystko zależy od sytuacji lub nastroju w danym momencie. Dużo słucham, gdy jadę w trasę. Zawsze zabieram ze sobą mnóstwo płyt. Ostatnio jakoś przyplątał mi się zespół The Young Gods z płytą „Only Heaven”. Wałkuję ją w samochodzie i nawet przeszło mi przez myśl, by zorganizować im koncert.

- O czym marzy Tomek Likus i jakie nowe pomysły drzemią w jego głowie?

(fot. Monika S. Jakubowska)
- Marzenia to coś pięknego! Chciałbym by ludziom było na naszej planecie zdecydowanie lepiej, by nie chodzili głodni, częściej się uśmiechali, by politycy uzmysłowili sobie wreszcie, że powinni służyć nam a nie odwrotnie. Marzenia zawodowe krok po kroku spełniam i choć dany projekt czasem ujrzy światło dzienne po latach, wiem, że warto go realizować. Ktoś, kto zna mnie lepiej, wie, że jestem maszynką produkującą pomysły – zarówno te konkretne jak i dla wielu nie do przyjęcia (zbyt przyszłościowe). Często ktoś podkrada mi koncept i realizuje go na swój sposób. Wtedy na początku ogarnia mnie złość, która jednak szybko przechodzi i finalnie nawet się cieszę, gdyż pewnie sam nie znalazłbym czasu na urzeczywistnienie wszystkiego co przychodzi mi do głowy. Tak... Dziki żyje marzeniami i pomysłami. Bez tego Buch-a by nie było.

1 komentarz: